ISSN 2657-9596

Jazda konna – fakty i mity

Ewa Krzakowska-Łazuka
17/10/2013
Jazda konna to sport dla elit. Jest droga. A upadki są groźne. Czy na pewno? Ewa Krzakowska-Łazuka obala mity na temat jeździectwa. Kolejna część eseju o koniach i ludziach.

Mit „sportu elit”

Wyobrażenia na temat elitaryzmu jeździectwa podtrzymywane były przez rycerstwo i arystokrację, kiedy na horyzoncie historii pojawiły się interesy innych warstw społecznych. Koń długo był symbolem władzy, ale i narzędziem postępu oraz wszechobecnym dobroczyńcą każdego bez wyjątku stanu. Jest i był także ofiarą wielosetletniej eksploatacji. Mówi się, że droga człowieka do chwały usiana jest końskimi kośćmi.

Dobrze byłoby nareszcie odesłać ów romantyczny mit o jeździectwie jako sporcie elit do lamusa i zadbać o przewartościowanie tych wyobrażeń, które mają tak mało wspólnego z rzeczywistością. Mądrze pomyślana rewitalizacja i popularyzacja jeździectwa sprzyja dobrostanowi koni. Państwa takie jak Szwecja, Norwegia czy Niemcy, które są liderem w dziedzinie naukowych prac na temat hipoterapii, świadome zdrowotnych i społecznych korzyści jazdy konnej, zadbały o wprowadzenie rządowych programów promocji tej formy aktywności. Byłoby wspaniale, gdybyśmy mając gotowe wzorce, potrafili je w porę dostrzec i wynieść z nich pożytek.

„Za drogo! Nie mogę sobie na to pozwolić”

W wielu publikacjach spotkacie się z informacją, że na sprzęt jeździecki trzeba przeznaczyć minimum 1000 zł. Zacznijmy od tego, że na samym początku nic w zasadzie nie musicie kupować. Absolutnie niezbędnym elementem ekwipunku, bez którego nie możecie rozpocząć jazdy, jest kask jeździecki (toczek to bardzo eleganckie nakrycie głowy, wspaniale się w nim wychodzi na zdjęciach, nie chroni jednak w odpowiedni sposób). Nie spotkałam jeszcze stajni, w której kasków nie można by było nieodpłatnie wypożyczyć na czas jazdy. To samo dotyczy palcatów czyli bacików, którymi dajemy koniom delikatne sygnały wspomagające tzw. „pomoce” (czyli impulsy ciała powodujące taki a nie innych ruch konia). Uwaga! Koni nie bijemy. Prymitywna przemoc, tzw. siłowe podejście niszczy zaufanie i jest na ogół przeciwskuteczne.

Całą resztę, czyli bryczesy, sztyblety (buty do jazdy), czapsy (ochraniacze na nogi), rękawiczki czy kamizelkę możecie kupić dopiero w momencie, w którym stwierdzicie, że nie możecie już bez jeździectwa żyć. Na pełny ekwipunek w skromniejszej wersji nie będziecie musieli przeznaczyć więcej niż 500-600 zł. Na pierwsze jazdy z powodzeniem możecie zamiast bryczesów założyć legginsy lub inne dowolne obcisłe, niekrępujące ruchów spodnie oraz sportowe buty, najlepiej bez sznurowadeł.

Istnieje także opcja zakupu sprzętu używanego. To też nie najgorszy pomysł, bo są to na ogół rzeczy wysokiej jakości, powoli się zużywają i starczają na lata. Informacja ważna dla wegetarian i wegan: możecie bez problemu zaopatrzyć się w każdy element sprzętu jeździeckiego z ekoskóry i będzie to cenowo najkorzystniejszy wariant.

Faktor odstraszający potencjalnych jeźdźców stanowią także informacje o cenach jazd. Im większe miasto, im bliżej centrum tym, niestety, wyższe. W Polsce za godzinę jazdy zapłacicie od 30 do 60 zł. Taniej, często znacząco, jest przy wykupie karnetów. Jeśli nie możecie sobie pozwolić na taki wydatek – głowa do góry, jest i na to rozwiązanie. W stajniach jest zawsze mnóstwo pracy. Wiele z nich funkcjonuje na zasadzie częściowego wolontariatu. Tzw. wachty pozwalają jeździć zupełnie za darmo. To bardzo fajne rozwiązanie, bo sama praca przy koniach (czyszczenie, karmienie, sprzątanie, wyprowadzanie na łąkę) jest formą hipoterapii. Poznajecie i opiekujecie się końmi, przy okazji sporo się gimnastykujecie, a praktyczna wiedza zdobyta w ten sposób jest bezcenna. W miejscach, które znam, proporcja wygląda tak: godzina pracy przy koniach = godzina jazdy.

„Księżniczka Anna spadła z konia”

Spadają nawet najlepsi. Jazda konna uznawana jest za kontuzyjny sport, co nie znaczy, że od razu przydarzy się wam coś nieprzyjemnego. Pierwszy raz spadłam z konia po dwóch latach systematycznej jazdy. Do tej pory zaledwie kilka razy. Nawet nie zabolało. Spadamy błyskawicznie, co nie pozwala ciału spinać się i przybrać bardziej „wyszukanych”, niebezpiecznych pozycji.

Meksykańskie przysłowie mówi, że nie wystarczy umieć jeździć, ale trzeba również umieć spadać. Ta prawda odnosi się jednak raczej, jako metafora, do życiowych wzlotów i upadków. Spadamy na szczęście jak placek, w sposób niekontrolowany. Przy jeździe rekreacyjnej lądujemy na miękkim podłożu. Pomyślcie, jak przetrzebiona byłaby ludzkość, gdyby upadki z koni były tak częste i niebezpieczne, jak się to niekiedy przedstawia. Odpowiedni sprzęt, przestrzeganie zasad bezpieczeństwa (konie to płochliwe zwierzęta – ta cecha decydowała o ich przetrwaniu), stosowanie się do poleceń instruktora, obniża ryzyko nagłej zmiany położenia do minimum. Akty ułańskiej fantazji, „szarże lekkiej brygady” zostawmy sobie na później.

A czy wiecie, że powiedzenie „Lepiej spadać z wysokiego konia” – nie jest pustą frazą? A co z kopaniem, gryzieniem? W ciągu pięciu lat kontaktów z końmi żaden mnie nie ugryzł ani nie kopnął. Nawet nie usiłował. Dobry instruktor powinien was zaznajomić z podstawami psychologii konia, wytłumaczyć w jakich sytuacjach koń może kopnąć i że wynika to wyłącznie z poczucia zagrożenia. Jest kilka prostych sposobów, aby go nie wywoływać. Nie podchodzimy do konia z bliskiej odległości od strony zadu. Koń ma tam coś w rodzaju „martwego pola”. Nie widzi nas. Mówiąc obrazowo – nie wie, czy nie jesteśmy przypadkiem skradającym się do niego od tyłu wilkiem. Gdyby wiedział, nie przyszłoby mu nawet do głowy, żeby stresować czy robić krzywdę człowiekowi, z którym zawsze szuka porozumienia.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.