ISSN 2657-9596

Miasta kwitnące etosem

Beata Polak
01/03/2012

Są miasta, o których wystarczy wspomnieć, by już „wiedzieć”, co sądzić o ich mieszkańcach. Kraków – mekka starej dobrej inteligencji i wypróbowanych artystów, Wrocław – miasto odzyskane, zbudowane rękoma napływowej inteligencji, Warszawa – miejsce startu karier wszelakich i nowości, nasze okno na świat, wreszcie Poznań – miasto wypracowanych zasad i statecznych obywateli, którzy tych zasad przestrzegają. Tak to widzimy. Ale czy słusznie? Jak ma się tzw. etos miasta do rzeczywistości? Jako że jestem zaledwie kilkuletnim „elementem napływowym” do jednego z tych miast, mogę przyjrzeć się obrazowi etosu miasta i mieszkańców okiem na tyle zewnętrznym, by nie mówić w imieniu społeczności i na tyle wewnętrznym, by coś tam jednak rozumieć.

Kiedy przeprowadziłam się do Poznania, zewsząd słyszałam właśnie to: etos Poznania, etos poznaniaków. Na poznaniaku można polegać, gdyż: poznaniak planuje realistycznie, wykonuje metodycznie, a zysku nie przejada, bo oszczędza. Poznaniak nie trwoni jedzenia, pieniędzy, jest schludny, przywiązany do zasad, a nowości wprowadza na równi z kultywowaniem sprawdzonym reguł. Poznaniak buduje tym swoją zamożność, a ta buduje zamożną społeczność. To głos etosu, do którego poznaniacy są wyjątkowo przywiązani.

A co mówią fakty? Pobudowany koszmarnie drogi stadion, co do którego zewsząd słychać głosy krytyki, bo: źle ulokowany, źle zaprojektowany, źle wykonany, a na jego dokończenie zabrakło pieniędzy. Konflikt przedstawicieli kultury z władzami miasta, które za wszelką cenę chcą udowodnić artystom, że nie ma dla nich miejsca. Te same władze zawierające alians z kibicami. Knajpa, do której nie wpuszcza się Romów. Blaszane kontenery, zakupione przez urzędnika-kibica w celu dyscyplinowania krnąbrnych lub biednych mieszkańców poza granice „porządnego” miasta. Awantury o te kontenery z zaniepokojonymi społecznikami i udowadnianie im, że urząd miasta nie zamierza się liczyć z głosami społeczności. Eksmisje na bruk inwalidów i karanie protestujących przeciw tym eksmisjom. Remonty dróg czy rond na Euro 2012, podjęte za późno i wszystkie naraz, czego skutkiem jest komunikacyjny paraliż miasta. Łatanie budżetu miasta przez zamykanie przedszkoli i szkół, drastyczne podnoszenie opłat za żłobki. Kuria biskupia, która wykwaterowuje szkołę żądając bajońskiego czynszu, podczas gdy sama użytkuje majątek miasta za grosze. Wykwaterowanie kultowego kina i kłody rzucane pod nogi alternatywnego teatru, znanego na całym świecie. Sprzedanie bogatemu biznesmenowi za grosze ziemi w centrum miasta.

Wreszcie, ostentacyjne lekceważenie głosów rozmaitych środowisk, które domagały się dyskusji nad stanem miasta i bezczelne zaproszenie tychże przedstawicieli do debaty nad…oszczędnościami (czyli komu i ile obciąć, zgłaszać się na ochotnika, bo stadion zjadł wszystko, a nawet więcej). Ludzi dopuszczono nie do dyskusji nad inwestycjami i kierunkiem rozwoju, tylko nad parcelacją strat. Oto model partycypacji, którego nie mogą przełamać ci poznaniacy, którzy o normalną partycypację się upominają.

Gdzie w tym wszystkim etos? Gdzie ta poznańska „porządność”? Gdzie gospodarność i rozsądek? Twardy realizm? Inwestowanie z głową? Słowem wszystko, z czego poznaniacy są tak dumni? Kiedy zdziwiona pytałam o to, często słyszałam: ależ co Ty mówisz, przecież miasto kwitnie, bo Poznaniacy są: porządni, gospodarni (znana litania). Jak przyciskałam, że ten stadion, na którym trawa nie rośnie, te drogi wiecznie dziurawe, Romowie, likwidowane szkoły i przedszkola, upadlane teatry, ludzie w blaszanych kontenerach, słyszałam jednej strony: no tak, faktycznie, ale to nie my, lecz władza, z drugiej zaś jest w tym jakaś metoda.

Czyja metoda? No, jak to czyja: władzy i nas samych, bo my tę władzę wybraliśmy. Jaka metoda? No, jak to jaka? Nasza, poznańska: gospodarnie, schludnie i z zasadami. Tak wracaliśmy po kole do tego „etosu”, z którego władza się wywodzi. Władza działa w imię społeczności, więc władzy ufamy, władzy nie sprawdzamy i, co mnie najbardziej zaskoczyło: władzy nie zmieniamy. Do tego stopnia władzy ufamy, władzy nie sprawdzamy i władzy nie zmieniamy, że obecna władza, jak dobrze pójdzie, będzie rządzić 16 lat! Mimo degradacji miasta poznaniak nie widzi potrzeby zmian, wyborczy poznaniak ma się rozumieć, bo czepiająca się władzy opozycja się nie liczy.

Jak to się ma do owej gospodarności oraz działania z rozsądkiem i wedle zasad? Prezydent, który ma ciągnący się latami, przegrany w pierwszej instancji proces o niegospodarność, został wybrany na czwartą kadencję. A jego kampanie wyborcze zawsze budowane są na obrazie owego etosu. Czy poznaniak nie chce zmian? Co na to wpływa, skoro dobra zmiana leży w etosie przedsiębiorczego konserwatysty z zasadami, jakim chciałby być odpowiedzialny mieszkaniec miasta? Co się stało z dawnym etosem? Byłbyż lipą?

A może to z uprawianym przez Poznań modelem miejskim jest coś nie tak? Dlaczego rzesze ludzi znalazły się poza obszarem rzeczywistej partycypacji i to w taki sposób, że tego nie zauważyły, albo widzą, ale jest to dla nich niezbyt bolesne? Dlaczego to wszystko jest niewidzialne dla wyborczego poznaniaka, który uczestniczył w wyborach w 25 procentach?

Czy chodzi o to, że proces ten zachodził powoli, zbyt powoli, by się nie przyzwyczaić do obniżonych standardów? Że stosowano metodę podszywania się pod dobro: weźmiemy wam park, ale damy ekskluzywny dom handlowy z wysokimi cenami, które podnoszą prestiż poznaniaka? Wywieziemy tzw. element społeczny poza granice miasta, a damy wam spokój od patrzenia na nich i utrzymywania ich w tej biedzie? Damy wam multipleks z popcornem w miejsce kina ze starymi fotelami, które pamiętają lepsze czasy? A w miejsce nowoczesnych przedstawień teatralnych damy wam tzw. historyczne rekonstrukcje powtarzane co roku?

Nie znam innych dużych miast tak dobrze, jak Poznania. Pewnie każde miasto ma swój etos i swoje problemy. Zakładam jednak, że część problemów jest wspólna. Czy jest nim model zarządzania miastem? Do kogo należy realna władza w mieście? Czy mieszkańcy muszą być poddanymi, którzy żebrzą o „partycypację” i dostają ochłapy pod warunkiem przynależności do zblatowanej z urzędem miejskim elity? Czy nasze miasta przekroczyły obśmiany w pozytywistycznej literaturze model rządzenia na kolacji u sołtysa (w dobrym razie: prezydenta) wespół z miejscowym proboszczem, nauczycielem i lekarzem lub weterynarzem? Gramy w karty o teatr, stadion i przedszkole? Cynicznie wykorzystujemy utrwalony na dobre obraz, odwołujący się do dobrego samopoczucia mieszkańców? Dlaczego się to udaje? Mimo że media o tym piszą, mówią, ba, krzyczą! Mimo że miastem przechodzą pochody protestacyjne, że działa opozycja, że ludzie skrzykują się tu i tam, że to, że tamto… Nie działa.

Jak na razie znalazłam tylko jeden konkret, który można wskazać w linii: odpowiedzialny za to nieudanie. Jest nim zaporowa ordynacja wyborcza, która sprawiła, że np. oddolny ruch miejski „My Poznaniacy”, zdobywszy w wyborach 10%, nie otrzymał ani jednego mandatu. Zapewne podobnie było i w innych miastach. Konkret to poważny, ale czy odpowiada na pytanie: dlaczego poznaniacy nie poszli do wyborów? Dlaczego nie chcą tym kanałem oddziaływać na miasto? I dlaczego wybrali po raz czwarty tego samego człowieka, na którego na co dzień narzekają? Dlaczego nie chcą lub nie mogą przejąć miasta? P

Nie wierzę w „etosy” miejskie. To usypiające obrazy, którymi odurzają nas inni, i którymi, co gorsza, odurzamy się sami. Jesteśmy jak alkoholicy, dla których etos jest smacznym drinkiem, wlewanym codziennie, by nie dostrzegać upadającego miasta. Nie wierzę też w niewinność odurzanych. Osiągnęliśmy ten stan cynizmu, który pozwala nam spojrzeć na siebie usprawiedliwionych w dystansie wobec zła wyrządzanego miastu i jego mieszkańcom.

Przestaję wierzyć w debatę z włodarzami, z notablami, z elitami. Zacznę chyba wierzyć w samo miasto – w budynki, ulice, place. Może one zapytają: czy ma nami kto uczciwie zarządzać? Może one dadzą moc miejskim oburzonym?

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.