ISSN 2657-9596

Protesty dla dobra wspólnego

Radosław Gawlik
04/06/2012

Polska ma podobno wątłe społeczeństwo obywatelskie. I oto nagle, w sposób naturalny, wokół oporu wobec narzucanych inwestycji, aktywizuje się ono całkiem sprawnie. Tacy ludzie to nie ekipa, broniąca egoistycznie swojego kawałka terenu, ale świadomi obywatele.

Gdy myślimy o postępie, warto przypomnieć sobie stary dowcip z czasów komunistycznych: Dygnitarz partyjny w otoczeniu świty wizytuje „teren”. W pewnym miejscu staje i oznajmia: „Tu zbudujemy most!”. „Ależ towarzyszu, tu nie ma rzeki…”. „To nic. Rzekę też zbudujemy”. Większość ludzi, słysząc od polityków, że będziemy budować zaporę, kopalnię, elektrownię czy autostradę wita to z zadowoleniem. W opinii społecznej to symbole postępu, miejsc pracy, wzrostu dochodów ludzi. Jednak gdy dana inwestycja zostanie już zrealizowana, po jakimś czasie zarówno opinie okolicznych mieszkańców, jak i ekspertów oceniających bilans korzyści i strat wywołanych przez daną inwestycję, tracą jednoznaczność. Bywa, że liczba minusów każe zastanowić się, czy w ogóle warto było realizować tę inwestycję. Wówczas znikają gdzieś politycy, którzy z optymizmem przecinali wstęgi.

Dziś, od kilkunastu lat, dzięki lepszemu obiegowi informacji społeczeństwo – szczególnie to lokalne, które ma być uszczęśliwione jakąś inwestycją – często nie chce czekać na jej skutki i zaczyna zadawać podstawowe pytania jeszcze na etapie decyzji lokalizacyjnej, zanim politycy uruchomią budowę, a ksiądz pokropi kamień węgielny. W Polsce mamy z tym do czynienia na dużą skalę przy okazji nowych lokalizacji odkrywek węgla brunatnego, wiertni gazu łupkowego, elektrowni atomowych.

Oczywiście najczęstszą motywacją ludzi jest obawa i niechęć przed zmianą ich najbliższego otoczenia, pogorszenie jakości życia: „byle nie koło mnie”. Tak zresztą oceniają te protesty media głównego nurtu. Słyszymy i czytamy: „Ludzie są przeciwko wszystkim zmianom”. To stwierdzenie jest bardzo powierzchowne. To mit i stereotyp, ale wygodny, bo daje łatwą wykładnię: my chcemy dobra ogółu, a ci ludzie, kierując się swoimi małymi interesami, blokują ogólnokrajowy postęp.

Prawda jest najczęściej zupełnie inna. Np. mieszkańcy gmin Brody, Gubin, Lubin i innych walczą, mobilizując ludzi m.in. przy pomocy prawomocnych referendów, przeciwko lokalizacji kopalń węgla brunatnego na ich terenie. Ale nie są przeciwni rozwojowi innej energetyki. Wręcz przeciwnie, władze tych gmin wydawały zgody na lokalizację na swym terenie farm wiatrowych i innych obiektów energetyki odnawialnej. Społeczność gminy Grabowiec – wyedukowana dzięki dostępowi do wiedzy o zagrożeniach w USA oraz dzięki kontaktom z organizacjami ekologicznymi i Zielonymi – sprzeciwia się wiertni gazu łupkowego, ale skłonna byłaby rozmawiać np. o wykorzystaniu energetycznym źródeł geotermalnych. Podobnie aktywni mieszkańcy Gąsek i gminy Mielno (w referendum 94% głosów przeciw elektrowni jądrowej) – wysuwają mocne argumenty przeciw elektrowniom atomowym w ich gminie oraz w ogóle w Polsce – ale podają też argumenty za rozwijaniem zielonej energii.

Ci wszyscy ludzie to nie ekipa, broniąca egoistycznie swojego kawałka terenu, ale świadomi obywatele. Obywatele dokształceni podczas obrony przed atakiem omnipotentnej władzy i lobbies siedzących pod jej parasolem. Władza i lobbyści chcą postawić wszystko: i most, i rzekę, jeśli jej nie ma. Bo w naszym kraju ciągle celem nie jest zaspokajanie potrzeb ludzi, ale budowanie dla samego budowania, bez rzetelnych analiz i debaty na temat celowości danej inwestycji. Jak w czasach komuny, tylko za większe pieniądze.

Grupy społecznego oporu wobec „postępu spod znaku atomu, łupków i odkrywek węgla brunatnego”, to dziś ludzie wykształceni, przedsiębiorcy, radni i wójtowie, którzy dysponują szeroką wiedzą, także o tym, jak daną rzecz robi się za granicą. Ci ludzie umieją skontaktować się z ekspertami z organizacji ekologicznych czy Zielonych i wiedzą, że są alternatywy mniej kosztowne, zdecydowanie mniej wpływające na środowisko, niosące mniejsze ryzyko społeczne. Są w stanie zadać dobre pytania, na które często nikt z władz nie potrafi im odpowiedzieć.

Polska ma podobno wątłe społeczeństwo obywatelskie. I oto nagle, w sposób naturalny, wokół oporu wobec narzucanych inwestycji, aktywizuje się ono całkiem sprawnie. Dlaczego głównie na terenach wokół planowanych inwestycji? To proste: ludzie mają swoje sprawy, pracę, rodziny i życie prywatne… Dlaczego mieliby się angażować w coś więcej? Nie ma takiej tradycji, a po komunie jest raczej antytradycja społecznej aktywności. Więc dopóki im nic nie zagraża, bywają społecznie leniwi. Dopiero zagrożenie wysiedleniem z ojcowizny, na której od pokoleń jakaś rodzina uprawia rolę, a teraz władza chce tu zlokalizować odkrywkę węgla brunatnego, powoduje wrzenie, niemal gotowość „stawiania kos na sztorc”, jak to widziałem w Sobiałkowie w południowej Wielkopolsce, podczas dyskusji społeczności z władzami. Te emocje powodują nie tylko doraźne zaangażowanie, ale i chęć dokształcenia się, zdobycia kontrargumentów do rozmowy z władzami.

Stanowiska społeczności lokalnych bardzo często wykraczają dziś poza wąski interes, i odwołują się do interesu publicznego: konieczności budowy w państwie innego bezpieczeństwa energetycznego. Odwołują się do przyszłej zdecentralizowanej i odnawialnej energetyki, która w świecie jest oczywistością, a w Polsce też kiedyś zaczniemy ją budować.

Kiedy? Gdy władze zrozumieją, że atom, węgiel brunatny i gaz z łupków to dziś wysoce ryzykowne technologie. A instytucje publiczne i media głównego nurtu tak mocno angażując się w ich propagowanie w istocie działają na rzecz wąskich grup interesu, a nie dobra wspólnego. Paradoksalnie to protestujący mieszkańcy i samorządy są dziś dużo częściej po jasnej stronie mocy, a władza – po ciemnej stronie, gdy kręci się wokół archaicznego węgla i atomu.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.