ISSN 2657-9596
Fot. Pixabay/NadinLisa

Dziennik okrętowy znaleziony na tratwie. Odcinek 1: Wydawnictwa

Monika Kostera
14/07/2021
MOTTO:
Nauka to nie są odkrycia ani wielcy, sławni ludzie, lecz bardzo złożony system powiązanych ze sobą elementów i często bardzo skomplikowanych relacji między nimi. Fala zmian i reform nauki przelewająca się od kilku leci przez świat jest falą tsunami, rozbijającą struktury właściwe dla instytucji i organizacji nauki, oferującą w zamian co najwyżej zestaw tratw. Podczas, gdy publiczność ze zgrozą i niejaką fascynacją obserwuje potworności jakie mają miejsce na tej Tratwie Meduzy, przyjrzyjmy się szczątkom okrętu.

Na pierwszy rzut proponuję ważny element, który stanowi nieoczywistą część złożonego systemu nauki – wydawnictwa. Żeby nie zataczać kręgów zbyt szeroko w materii, która i tak jest beznadziejnie szeroka, skoncentrujmy się na polskiej sytuacji wydawniczej.

Niemal wszystkie polskie wydawnictwa naukowe od co najmniej 8 lat publikują prawie wyłącznie na zasadach „vanity press”, czyli za wysoką opłatą. Bardzo często nie próbują potem nawet tych książek sprzedać. Nie istnieje polityka wydawnicza, polegająca na systematycznym budowaniu wiedzy przez redaktorów, (którzy powinni być równie kompetentni naukowo jak publikowani autorzy), wyszukiwaniu nowych wartościowych obszarów (do tego potrzebna wiedza i kontakty bardziej ekstensywne, niż posiada większość publikowanych autorów), prowadzeniu wybranych, szczególnie cennych dla wydawnictwa autorów (do tego potrzebne jest budowanie więzi i stabilność).

Ja np. przestałam praktycznie publikować po polsku, bo nie mam takich środków. Wolę publikować za darmo za granicą – ba, tam nawet dostaję jakieś grosze w ramach royalties. Bardzo niewielkie ostatnimi czasy – a gdy zaczynałam pracę ludzie z takich honorariów żyli dostatnio – i ja miałam na to nadzieję. Zresztą z polskich książkowych również żyło się dobrze, jeszcze załapałam się na jakąś końcówkę tego na początku lat 1990-tych.

Polskie wydawnictwa naukowe często nie prowadzą aktywnie tych publikacji. Raczej obowiązuje zasada „klient – nasz pan” i wydaje się cokolwiek „klient” przyniesie, bywa, że bez redakcji, a bywa, że próby ewidentnej redakcji są przez „klienta” traktowane jako obraza majestatu (przechodzą ewidentne błędy).

Wiedza na temat tego, co publikować, również dyktowana jest opiniami środowisk dysponujących środkami i wpływami. Tłumaczone są te pozycje, które te środowiska uznają za stosowne. Pomijana jest cała reszta. Z punktu widzenia osoby, która troszkę wie o naukach zarządzania na świecie wygląda to prawie (tragi-)komicznie – w Polsce panuje coś w rodzaju niemal całkowitego zaćmienia, prawie że nie istnieje zasadnicza część wiedzy z tej dziedziny.

W ten sposób polska nauka staje się całkowicie kolonialna, publikowanie książek jest pasywne, nikt nie próbuje mieć pomysłu na to, dokąd zmierzamy, ani kim jesteśmy. Zbyt wiele za to jest pomysłów na to, skąd przybywamy i one też zazwyczaj mają z nauką wiele wspólnego.

Bardzo często – a podobnie jest w sztuce – osoby posiadające dostęp do środków po prostu „same sobie artystami”, zajmują różne puste nisze, wydają swoich „poetów”, „młode gwiazdy”, „odkrywców”. Nikt nie szuka już „ukrytych pereł”, nie wysila się żeby znaleźć to cenne ziarno, które gdzieś tam jest – w terenie, w szkole, na przedmieściach, i które może przynieść coś, co naprawdę poruszy i przyniesie nadzieję (negentropia). Poszukiwaniami zajmowały się instytucje, których dziś nie ma bo „każdy sam sobie sterem” i trzeba „samemu zasłużyć” – co w praktyce realizuje się zazwyczaj tak jak tu opisuję (jakoś wyjątkowo podobni do siebie w naszych czasach ci „najzdolniejsi i najlepsi”, nieprawdaż?). Zresztą publiczność też już nie wie, jak być poruszona, ludzie nie mają na to czasu i nie mają wyćwiczonej wyobraźni. Sztuka jest źródłem sensu, ale nie jest powietrzem i nie oddycha się nią instynktownie, trzeba mieć czynne receptory. Podobnie z nauką – jest źródłem nadziei, ale by ją przyjąć trzeba mieć wielką odwagę myślenia i dyscyplinę uczenia się. Media i coraz bardziej także edukacja zajmują się czymś zupełnie innym niż rozwijaniem tych umiejętności.

W wielu dyscyplinach wypadło naszemu krajowi w ten sposób coś koło trzech dekad wiedzy. W tej chwili już chyba nie do odzyskania, chyba że pojawi się jakiś super ambitny projekt, z poważnym finansowaniem i instytucjonalnym wsparciem i zacznie porządkować stan bliski chaosowi. Nic jednak już nie naprawi tego, że niektórych autorów, niektóre kierunki, niektóre idee można było przez te lata wspierać, budować, czy używając odrażającego języka, który obecnie obowiązuje – ale może w ten sposób uda mi się przekazać sedno sprawy – „inwestować w nie”. To wszystko przepadło i se ne vrati.

Jeśli ktoś myśli sobie, że nic nie szkodzi, bo świat i tak dla młodych, to niech najpierw stuknie się w głowę, a potem zastanowi z czego ci młodzi mają tworzyć ten świat? Z tego prochu dużo nie stworzą.

–––––––––––

Monika Kostera jest profesorem tytularnym nauk ekonomicznych i humanistycznych. Pracowała na licznych polskich, brytyjskich i szwedzkich uniwersytetach jako profesor nauk zarządzania. Zajmuje się m.in. badaniami wyobraźni organizacyjnej i organizatorskiej. Wszystkie wygłaszane tu opinie są oparte na jej doświadczeniu i nie reprezentują marki, strategii ani misji żadnej organizacji.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.