ISSN 2657-9596

Zbawić Europę od jej zbawców

Łukasz Moll
17/12/2012

Propozycje Daniela Cohn-Bendita i Guya Verhofstadta to za mało, by pchnąć europejski projekt do przodu. Na dodatek grzeszą brakiem realizmu. U kogo więc powinniśmy szukać odpowiedzi na problemy kontynentu?

Kryzys strefy euro stawia dziś pod znakiem zapytania przyszłość całej Unii Europejskiej. Jest to w istocie kryzys dotychczasowego pomysłu na integrację europejską. Kruchość tego pomysłu została boleśnie obnażona przez zapaść światowej gospodarki kapitalistycznej. Zjednoczona Europa była dotąd stawiana za wzór udanej regionalnej integracji – obszar z silną wspólną walutą i wspólnotowymi instytucjami, promujący pokój, demokrację, prawa człowieka, bezpieczeństwo, współpracę i solidarność na kontynencie. Kryzys zaczął ujawniać coraz głębsze rysy na tym idyllicznym obrazku.

Eurosceptycyzm na pokaz

W okresie przedkryzysowym w krajach „starej Unii” wśród głównych sił politycznych panował konsensus co do konieczności istnienia Unii i kontynuowania wysiłków na rzecz jej dalszej integracji. Spierano się co najwyżej o tempo przekazywania przez państwa członkowskie swoich kompetencji instytucjom wspólnotowym. Jak każdy konsensus podzielany przez dominujące partie, był on pożywką dla partii eurosceptycznych. Zazwyczaj prawicowych, reprezentujących tygiel poglądów nacjonalistycznych, antyimigranckich (zwłaszcza antyislamskich) i antybiurokratycznych, przeważnie fundamentalistycznie wolnorynkowych, choć w niektórych krajach bardziej prosocjalnych.

Eurosceptykom zdarzało się wskazywać na realne, nierozwiązane problemy związane z modelem integracji europejskiej, takie jak np. nieprzejrzystość i słaba legitymizacja unijnych instytucji czy antydemokratyczny sposób forsowania kolejnych traktatów. Jakkolwiek bałamutnie i nieszczerze brzmią takie argumenty w ustach populistycznych konserwatywnych liberałów, to jednak zastanawiający jest fakt, że to oni, a nie deputowani frakcji zielonych, liberałów czy socjalistów potrafią nie tylko w sposób najbardziej dobitny wyartykułować brak zainteresowania, odczuwany coraz częściej przez obywateli i obywatelki państw członkowskich ze strony brukselskich biurokratów, ale w kluczowych momentach – takich jak referenda krajowe nad traktatami – nawoływać do odrzucenia odgórnej i technokratycznej wizji integracji.

To prawda, że po lewej stronie istnieją również partie lewicy radykalnej, demaskujące obecny kształt integracji jako projekt neoliberalny, podmywający europejski model społeczny i wymuszający na zachodnich pracownikach, by byli „konkurencyjni” w porównaniu z pracownikami z nowych państw członkowskich, jak i z krajów globalnego Południa. Dominują tu jednak stronnictwa prounijne, które, mimo że także zdarza im się krytykować zacieśnianie integracji ponad głowami obywateli, koniec końców widzą w wyborcach nieuświadomione masy, które trzeba zagonić do urn, by parafowały kolejne decyzje podjęte w brukselskich gabinetach. A jeżeli wynik będzie niepomyślny (jak w Irlandii, Holandii czy Francji) to zdarza im się wręcz wysuwać pod adresem wyborców oskarżenia o „podatność na retorykę populistów”, o „niezdolność do wyzbycia się uprzedzeń wynikających z historii” czy „głupie przywiązanie do nacjonalistycznej ideologii”.

Mimo że przed kryzysem antyunijne ugrupowania rosły w siłę w kolejnych krajach, a nawet współtworzyły rządy, to kryzys przemodelował główną oś sporu. Widmo rozpadu Europy odebrało eurosceptykom ich siłę. Póki przyszłość Unii Europejskiej rysowała się mimo wszystko raczej w różowych barwach, antyunijna retoryka była po prostu skuteczną odskocznią do uzyskania dwucyfrowego wyniku wyborczego, stanowiąc alternatywę dla proeuropejskiego kursu głównych sił politycznych. Partie, które weszły do rządu, jak Partia Wolności w Holandii czy nacjonalistyczny Laos w Grecji, zostały ukarane przez wyborców. Nie należy jednak przedwcześnie skreślać prawicowych populistów. Mogą wrócić odrodzeni jak feniks z popiołów, jeśli Unia Europejska będzie uparcie forsować antyspołeczną politykę, przysparzającą jej nowych przeciwników.

Elity bez pomysłu

Stare elity europejskie przywykły do sprawdzonych rozwiązań. Zdaje im się, że skoro dotychczas jakoś udawało się Unii wychodzić obronną ręką z kolejnych patów negocjacyjnych czy fiask referendalnych, to i tym razem będzie podobnie. Na ołtarzu integracji gotowi są położyć europejski model społeczny – prawa pracownicze, pensje, emerytury, usługi publiczne. Ale polityka zaciskania pasa forsowana pod dyktando Berlina przez wspólnotowe instytucje i przychylne jej rządy, ale wbrew społecznej woli, wyrażanej coraz dobitniej na ulicach, okazuje się nieskuteczna. Kryzys się pogłębia, a wraz z nim może rosnąć niechęć do Unii Europejskiej, co może nie tylko zahamować, ale i cofnąć, jeśli nie pogrzebać dalszą integrację.

Jacques Delors mówił, że z integracją europejską jest jak z rowerem: trzeba cały czas pedałować, inaczej się przewróci. Co jednak, jeśli pedałujemy coraz szybciej, tyle że w kierunku ściany? I co z kierowaniem? Ikona postępowej polityki europejskiej, lider grupy Zielonych w Parlamencie Europejskim Daniel Cohn-Bendit w napisanej wspólnie z liderem frakcji liberałów Guyem Verhofstadtem książce „Debout l’Europe!” (Powstań, Europo!) proponuje instytucjonalną reformę Unii Europejskiej. W ich manifeście po Europie krąży widmo nacjonalizmu. Cohn-Bendit i Verhofstadt rysują wizję Europy postnarodowej i federalistycznej. Ale drogą ku temu ma być… kolejny elitarny projekt konstytucji dla Europy.

Jeśli autorzy naprawdę wierzą, że wystarczy, by w jego stworzeniu partycypował Parlament Europejski, aby zyskać akceptację obywateli i obywatelek, to grzeszą naiwnością. Chyba że – tak czy owak – projekt ten miałby zostać wbrew społeczeństwom państw członkowskich przepchnięty. W końcu, jak autorzy dają do zrozumienia już na pierwszej stronie, chodzi w tym wszystkim o to, by Europa mogła rywalizować z Chinami, Indiami, Brazylią, Rosją czy USA. Nic dziwnego, że Cohn-Bendit zawiesił swoje członkostwo we francuskich Zielonych, gdy ci przegłosowali swój sprzeciw wobec ratyfikacji przez Francję paktu fiskalnego, zakleszczającego państwa członkowskie w antyspołecznej polityce cięć budżetowych. Być może doszliśmy do momentu, w którym już nawet Cohn-Bendit skłonny jest poświęcić europejski model społeczny, by konkurować tanimi kosztami pracy z najbardziej dynamicznie rozwijającymi się państwami globalnego Południa.

Obywatelska rewolucja

Chociaż burzliwe czasy pomogły gdzieniegdzie złapać wiatr w żagle antyeuropejskim, skrajnie prawicowym partiom (jak grecki Złoty Świt), to jednak dynamika protestów społecznych w Europie świadczy raczej o tym, że masy w roli nowych wrogów Europy ustawiły… jej dotychczasowych obrońców. We Francji żądanie zmian o postępowym charakterze, w tym przebudowy (a nie odrzucenia) Unii Europejskiej, znalazło wyraz w kampanii lidera Frontu Lewicy Jeana-Luca Mélenchona. Przełożyło się na jego wysoki wynik w wyborach prezydenckich, zmuszając przy okazji kandydata socjalistów François Hollande’a do przesunięcia się w lewo. Zaś w Grecji sukces prowadzonej przez Alexisa Tsiprasa koalicji Syriza niemal doprowadził to marginalne do niedawna ugrupowanie do wyborczego zwycięstwa.

Idea, jaka stała za sukcesem tych dwóch ruchów politycznych, i jaka zdaje się przyświecać ruchom społecznym, które wychodzą na ulice europejskich miast w odpowiedzi na kryzys i politykę zaciskania pasa, jest prosta: upadek Unii Europejskiej byłby katastrofą, nie ma dla niej alternatywy – ale jeśli Unia ma przetrwać, to musi obrać inną drogę. Jaką? Demokratyczną, oddolną, prospołeczną, solidarną, ekologiczną.

Dziś, jeśli chcemy nie tylko pedałować, ale i odzyskać zdolność kierowania, coraz pilniejszym zadaniem staje się, aby – jak pisze w najnowszej książce „The Year of Dreaming Dangerously” Slavoj Žižek – „zbawić Europę od jej zbawców”. Žižek odwołuje się do sentencji T.S. Elliota: są momenty, w których trzeba wybrać między herezją, a niewiarą i wówczas jedynym sposobem na to, by zachować własną religię jest heretycki rozłam w jej łonie. Ten, kto to zrozumie i stworzy heretycki obóz prounijny, wygra eurowybory w 2014 r. i być może zmieni kierunek integracji, dzięki czemu jej dotychczasowe osiągnięcia zostaną zachowane w nowej formie. Ten, kto zafiksuje się na pedałowaniu, spotka się ze ścianą narastającej nienawiści do Unii Europejskiej, która w dłuższej perspektywie może okazać się zabójcza.

Obywatele i obywatelki Europy będą sami określać się w ten sposób (nieważne, czy wyłącznie tak, czy razem z tożsamością narodową bądź regionalną), jeżeli będą na co dzień mieć przeświadczenie, że Unia Europejska jest stale obecna w ich życiu i zabezpiecza ich prawa polityczne, socjalne, kulturowe i inne – w przepisach prawnych, w instytucjach publicznych, na rynku pracy, w ochronie zdrowia, edukacji czy ochronie środowiska.

Na ile jesteśmy dzisiaj w stanie uznać, że walka o taką Europę jest naszą wspólną sprawą? Aby uratować Europę i położyć fundamenty pod jej federalistyczny kształt nie potrzebujemy serwowanych przez europejskie elity recept, lecz obywatelskiej rewolucji, do której wzywa Mélenchon. Czy Polska stanie się jej częścią? Dzisiaj polscy politycy, także SLD i Ruchu Palikota, tkwią bezrefleksyjnie w starych schematach „obrony” integracji przed eurosceptykami. Nie widzą tylko, że ci albo poginęli na marginesach życia politycznego, albo pozmieniali poglądy. Jeśli zgadzamy się, że przetrwanie i wzmocnienie Unii Europejskiej leży w interesie Polski, to kraj nasz ma do odegrania rolę, która znacznie wykracza poza wynegocjowanie dla siebie 300 mld euro z funduszy strukturalnych.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.