ISSN 2657-9596

Uniwersytet w imadle rynku

MollyScott Cato
09/08/2011

Edukacja z prawdziwego zdarzenia jest wyzwalająca i rewolucyjna, i może dlatego konserwatyści jej nie ufają. Dobry nauczyciel kwestionuje pogląd ucznia na świat, stawia mu wyzwania, a to nie może być zawsze komfortowe.

To, co dzieje się z angielskimi uniwersytetami, jest dziwniejsze niż fikcja literacka. Niedawno na przykład spotkałam się z delegacją Politechniki w Chongqing, która odwiedziła moją uczelnię. Moją rolą było przekonać ich, by przysyłali nam tysiące studentów i pomogli w ten sposób utrzymać wypłacalność w opartej na rywalizacji globalnej ekonomii wiedzy.

Na wielu poziomach było to dla mnie kłopotliwe zadanie. Po pierwsze, przy tej okazji ujawniły się ograniczenia zglobalizowanego podejścia do edukacji. Nie mając dostatecznej wiedzy o ich społecznym i kulturowym kontekście, po prostu nie potrafiłam znaleźć właściwej płaszczyzny podejścia do naszych gości. Z bardziej osobistego punktu widzenia, nie po to zostałam nauczycielem akademickim, by uczyć chińskich biznesmenów, jak stać się skuteczniejszymi menedżerami kapitalizmu. No i wreszcie kwestia emisji CO2. W listopadzie ub.r. Vince Cable [minister biznesu, innowacji i zdolności w brytyjskim rządzie – przyp. red.] odwiedził Chiny, promując – między innymi – nasze uniwersytety. A więc, zamiast przygotowywać brytyjskich obywateli zdolnych do życia w sposób bardziej zrównoważony, nienaruszający wytrzymałości planety, mamy teraz kształcić chińskich studentów, którzy każdego roku swego pobytu będą wytwarzać – dokładnie tak jak my – co najmniej 5 ton CO2 (jakieś pięć razy więcej, niż wynosi ich roczny limit).

Uniwersytety tradycyjnie oferowały szereg przedmiotów, umożliwiających równolegle postęp ludzkiego rozumienia i rozszerzanie wiedzy naukowej. Były także odpowiedzialne za podtrzymywanie uczestnictwa w kulturze, a także zapewniały czas, przestrzeń i zaangażowanie w rozwiązywanie problemów kraju. Jednak w ciągu ostatnich dekad uniwersytety nabrały charakteru komercyjnego. Zaś niedawne odebranie rządowych dotacji wszystkim dziedzinom oprócz nauk ścisłych (STEM – nauki przyrodnicze, technologia, inżynieria i matematyka) i języków obcych pokazało jasno, że obecna rola naszych uczelni to dostarczanie korporacjom szkolenia, które dawniej organizowały one sobie we własnym zakresie.

Wymuszona zsyłka naszych uniwersytetów na targowisko została utrwalona, kiedy ich polityczny nadzór przeniesiono z ministerstwa edukacji do ministerstwa biznesu. Uniwersytety zmuszono do przykrawania swoich zajęć tak, by odpowiadały klientom – z pominięciem trudniejszych fragmentów programu, które, czemu trudno się dziwić, cieszyły się wśród studentów mniejszą popularnością. To postrzeganie studenta jako konsumenta podkopało relację uczeń-nauczyciel, która stanowi esencję nauczania. Wielu studentów nie oczekuje dziś bynajmniej od swoich profesorów, by poświęcali im więcej czasu – co, jak sugerował Dawid Willetts, miało być efektem komercjalizacji. Studenci sądzą raczej, że z chwilą wstąpienia na uczelnię kupili sobie stopień naukowy. „Podkręcanie” ich, zawracanie głowy nowymi ideami czy, co gorsza, oczekiwanie, że zainteresują się tym, jak posługiwać się pojęciami teoretycznymi, to policzek dla ich konsumenckich praw.

Edukacji nie można przekształcić w produkt. Nauka, którą się sprzedaje i kupuje, zawsze będzie kiepską edukacją. Patrzeć, jak twoi studenci sprawdzają podczas wykładu komórki, zastanawiając się, czy właśnie liczą, czy zapracowałaś na te 2,69 funta, które ci płacą, odkąd weszłaś do sali – to uczucie zniechęcające, podkopujące zaufanie. To zachęta do nauczania, które przypomina przekazywanie towaru za pieniądze: potężny plik kserówek i bezmyślnie wyrzygane fakty.

A co być może najważniejsze – rzeczywista edukacja nie zawsze jest doświadczeniem przyjemnym. Edukacja z prawdziwego zdarzenia jest wyzwalająca i rewolucyjna, i może dlatego konserwatyści jej nie ufają. Dobry nauczyciel kwestionuje pogląd ucznia na świat, stawia mu wyzwania, a to nie może być zawsze komfortowe.

Wiesz, że uczysz skutecznie, kiedy na gładkich czołach twoich studentów zaczynają się pojawiać pionowe zmarszczki. Zmarszczka oznacza namysł – czynność, która od nadejścia rynku staje się na naszych uniwersytetach coraz rzadsza.

W lutym b.r. odbyła się w Winchester konferencja na temat „Czy uniwersytety mogą włączyć się, a nawet wysunąć na czoło w procesie ekologicznej transformacji?”. Gdyby rola uczelni polegała na rozwiązywaniu problemów kraju, byłaby to oczywiście pierwsza i najważniejsza pozycja w grafiku rektorów uczelni, ale w modelu rynkowym jest to niemożliwe. Nasz Wydział Zarządzania dysponuje nowym, lśniącym budynkiem, w którym będzie się kształcić chińskich i indyjskich menedżerów. Tak się składa, że zbudowano go na kawałku ziemi, gdzie wcześniej znajdowały się szklarnie. Mimo szybujących w górę globalnych cen żywności oraz potrzeby zredukowania food miles (transport żywności na duże odległości – przyp. red.), edukacja młodych ludzi, jak samodzielnie uprawiać żywność, nie mieści się już w strategii nowoczesnej placówki naukowej.

Porzucenie zadania dostarczania młodzieży umiejętności niezbędnych, by odpowiadać na palące problemy społeczne, to część tego, co Sara Parkin nazywa „zdradą szkoły biznesu”. A jeszcze większą zdradą jest pozbawienie naszej młodzieży szansy na krytykę i ulepszanie świata, który pozostawiamy im w spadku, przekazując im jedynie wiedzę, jak nim „zarządzać”.

Jak mówi Paolo Freire: „Edukacja funkcjonuje albo jako narzędzie integracji młodego pokolenia z logiką zastanego systemu i wdrażania konformizmu, albo staje się praktyką wolności, środkiem umożliwiającym ludziom krytyczny i twórczy stosunek do rzeczywistości, dzięki któremu mogą odkryć, jak uczestniczyć w przekształcaniu swojego świata”.

Narastający kryzys ekologiczny pokazuje dobitnie, jak pilnie potrzebujemy uniwersytetów zdolnych oferować edukację tego drugiego rodzaju.

Artykuł pochodzi ze strony Green World Online. Przekład Irena Kołodziej.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.