ISSN 2657-9596

TTIP a sprawa polska

Adam Ostolski
11/03/2015

W czerwcu 2013 rozpoczęły się negocjacje w sprawie TTIP – umowy mającej ustanowić strefę wolnego handlu i partnerstwo inwestycyjne między Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi. Mimo że porozumienie negocjowane jest już od półtora roku, w polskich mediach głównego nurtu niewiele można o nim przeczytać. Jeszcze trudniej o głosy krytyczne.

Gdy spojrzymy na inne kraje, różnica staje się uderzająca. Brytyjski „Guardian” pisze o TTIP regularnie, głównie zwracając uwagę na związane z negocjowaną umową zagrożenia dla demokracji. Francuski „Le Monde” stara się ważyć racje zwolenników i przeciwników nowego traktatu. W niemieckiej debacie publicznej o sprawie jest głośno, regularnie odbywają się potężne demonstracje, a kanclerz Angela Merkel może mieć poczucie, że obywatele i obywatelki nie pozwolą jej zignorować swych obaw.

Bestia o dwóch głowach

W Warszawie panuje względny spokój. Czyżby dlatego, że temat TTIP nas nie dotyczy? A może po prostu jest „oczywistą oczywistością”, że wolny handel będzie korzystny dla polskiej gospodarki?

TTIP to nie tylko umowa o „wolnym handlu”, to w istocie bestia o dwóch głowach. Najbardziej kontrowersyjną częścią porozumienia jest arbitraż inwestycyjny (ISDS) – mechanizm rozstrzygania sporów między inwestorami (zagranicznymi) a państwem.

Drugą, mniej głośną, a co najmniej równie niebezpieczną, jest koncepcja „współpracy regulacyjnej”: prewencyjnego prześwietlania wszelkich projektów legislacyjnych w Unii Europejskiej i Stanach Zjednoczonych przez Radę Współpracy Regulacyjnej – wspólną komisję, oceniającą wpływ proponowanych przepisów na handel i inwestycje.

Arbitraż i współpraca regulacyjna mają gwarantować, że wolny handel i swoboda przepływu kapitału uzyskają faktycznie rangę nadrzędnych wytycznych w stanowieniu prawa.

Szczelinowanie demokracji

Jak to konkretnie działa, zobaczyć można na przykładzie regulacji poszukiwania i wydobycia gazu łupkowego. W ostatnich latach wprowadzono w polskim prawie zmiany, które podporządkowują interes społeczny, demokrację i ochronę środowiska zyskom wielkich korporacji.

Społeczności lokalne na różne sposoby pozbawiono prawa głosu: brak konsultacji społecznych, zniesienie obowiązku oceny oddziaływania na środowisko, pozbawienie udziału w ewentualnych dochodach z wydobycia, uznanie wydobycia gazu z łupków za „cel publiczny”, co pozwala wywłaszczać ludzi z ich ziemi itd. itp.

Wyobraźmy sobie teraz, że kolejny, demokratycznie wybrany rząd postanowi wysłuchać głosu obywateli i przywrócić ich wpływ na okolicę, w której żyją. Taka ustawa, gdyby została przyjęta, mogłaby zostać zaskarżona do trybunału arbitrażowego, narażając Polskę na odszkodowania z tytułu utraconych spodziewanych zysków takiej bądź innej korporacji.

Ale najpewniej nie miałaby nawet szans zostać przyjęta. Z odpowiednim wyprzedzeniem jej projekt musiałby być bowiem przedłożony Radzie Współpracy Regulacyjnej, która oceniłaby jej spodziewany wpływ na transatlantycki handel i inwestycje. Oznacza to, że lobby korporacyjne faktycznie uzyskałoby prawo weta wobec niewygodnych dla siebie ustaw.

Polska w „Europie globalnej”

Zwolennicy TTIP odpowiadają, że współpraca regulacyjna ma służyć harmonizacji reguł obowiązujących po obu stronach Atlantyku, co może oznaczać równie dobrze podnoszenie standardów. Zaś Polska (podobnie jak kilkanaście krajów Europy Wschodniej) jest już i tak związana ze Stanami Zjednoczonymi mechanizmem arbitrażu na mocy dwustronnego traktatu inwestycyjnego z 1990 r., i już nawet płaciła z tego tytułu kary. Tak więc TTIP miałby być dla nas opłacalny, bo ma zawierać nowe, zreformowane zasady arbitrażu, korzystniejsze niż w istniejącej umowie.

Pierwszy argument nie trzyma się kupy. Jeśli współpraca regulacyjna miałaby służyć podnoszeniu standardów, a nie ich obniżaniu, to projekty legislacyjne byłyby przez nią oceniane z perspektywy ich wpływu na prawa pracownicze, jakość i bezpieczeństwo żywności, ochronę klimatu, prawa cyfrowe itd. itp. – a nie wyłącznie na handel. I musieliby w niej zasiadać przedstawiciele związków zawodowych, ruchów ekologicznych czy organizacji broniących praw człowieka. Taki przegląd legislacji oczywiście by się przydał, ale można podejrzewać, że niekoniecznie przyczyniałby się do zwiększenia wymiany handlowej…

Również drugi argument nie wytrzymuje bliższej analizy. Reforma arbitrażu zaproponowana przez Komisję Europejską to tylko pobieżny lifting. Wprowadza nieco więcej jawności, zmienia pewne najbardziej oburzające aspekty postępowania arbitrażowego, ale nie dotyka istoty problemu. Rozwiązaniem polskich kłopotów nie jest wpędzanie całego kontynentu w tę samą kabałę, w której sami tkwimy. Możemy wykorzystać naszą obecność w Unii Europejskiej do tego, by poprawiać własne położenie, a nie do tego, by pogarszać sytuację innych krajów członkowskich.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.