ISSN 2657-9596

Senat z ograniczoną odpowiedzialnością

Bartłomiej Kozek
18/05/2011

Niedawna zmiana w ordynacji wyborczej do Senatu, polegająca na utworzeniu stu jednomandatowych okręgów wyborczych, wzbudziła popłoch w szeregach sporej części ugrupowań politycznych. Trochę tak, jakby przestraszyły się pomysłu, który część z nich (na czele z Platformą Obywatelską) ochoczo przegłosowała.

Uwaga opinii publicznej – jak najbardziej zasadnie – skupia się dziś na tym, jaki będzie skład przyszłego Sejmu. Senat, nazywany „izbą refleksji”, w ostatnich latach służył bardziej jako maszynka do przyklepywania ustaw zsyłanych mu przez izbę niższą. Brak było znaczących inicjatyw ustawodawczych, inicjowanych w tym stuosobowym gremium, nie słyszeliśmy również o wspólnych, przewidzianych przez konstytucję, inicjatywach wykonywanych wespół z prezydentem – a więc wniosków o referendum w istotnych społecznie sprawach. Choć postulat zniesienia izby wyższej widniał w programach tak SLD, jak i PO, nigdy nie wyszedł poza fazę politycznego projektu. Również pomysły na jego reformę, wprowadzającą większe zróżnicowanie w sposobie jego wyłaniania (np. przez uczynienie zeń izby samorządowej, co od lat postuluje PSL) jak do tej pory nie znalazły parlamentarnej większości, gotowej na podjęcie takiego kroku. Przez lata zatem Senat tkwił w zawieszeniu, z ordynacją premiującą duże formacje i dyskryminującą te małe i średnie (wybory w 40 okręgach po 2-4 senatorów). Dla przykładu – mimo zdobycia ponad 13% głosów przez Lewicę i Demokratów formacji tej nie udało się zdobyć ani jednego mandatu w izbie wyższej.

Zmiana ordynacji i podział kraju na okręgi jednomandatowe wprowadza większe niż do tej pory rozróżnienie między Sejmem a Senatem w sposobie ich wyboru. Jednocześnie przygotowujące się do wyborów partie polityczne zdają się zachowywać z punktu widzenia wieloletniej tradycji krajów z tego typu ordynacją zupełnie nielogicznie. Dobrym przykładem staje się tu Marek Borowski, który ma zamiar wystartować z samodzielnego komitetu wyborczego na warszawskiej Pradze. Bardzo prawdopodobne, że nie będzie miał on kontrkandydata ani z PO, ani z SLD, co oznacza, że realnie (bo nominalnie lista osób kandydujących będzie zapewne dłuższa) będzie się bił o miejsce w Senacie jedynie z kandydatem/kandydatką Prawa i Sprawiedliwości. O podobnych aliansach słychać coraz więcej, za przykład mogą tu służyć pierwsze porozumienia o niewystawianiu konkurencyjnych kandydatów przez PO i PSL w części Małopolski. Oznacza to, że w wyniku odgórnego porozumienia partii politycznych zawężona zostanie ideowa paleta wyboru osób, chcących zagłosować w wyborach do izby wyższej. Dodajmy, że dzięki tak wyklinanej przez zwolenników Jednomandatowych Okręgów Wyborczych ordynacji proporcjonalnej tego typu układy nie są możliwe, a nawet gdy formacje wchodzą w koalicję bądź też jedna partia startuje z list drugiej, często mają wspólny interes w zapewnieniu możliwości wyboru kandydatek i kandydatek z obu formacji.

Jak wskazują politolodzy, tego typu odgórne porozumienia mogą okazać się mniej skuteczne niż spodziewają się partyjni stratedzy. Na przykład elektorat PSL często bliższy jest Prawu i Sprawiedliwości niż Platformie Obywatelskiej, więc rezygnacja z wystawienia kandydata przez ludowców może oznaczać zwiększenie szans osoby z PiS. Wymowny staje się tu kanadyjski przykład. W roku 2008 Partia Liberalna i Zieloni umówili się, że w okręgach, w których startują lider i liderka tychże formacji, nie będą ze sobą konkurować. Mimo tego układu Elizabeth May nie udało się pokonać kandydata Partii Konserwatywnej. Do tamtejszej Izby Gmin udało się jej wejść w tym roku, z innego okręgu wyborczego, i to pomimo konkurowania o centrolewicowe głosy tak z liberałami, jak i socjaldemokratką z Nowej Partii Demokratycznej. W Wielkiej Brytanii, innym kraju z „ordynacją westminsterską”, zwyczaj taki, jaki proponują polskie partie polityczne, właściwie nie występuje, a partie konkurują ze sobą nawet w tych niemal 160 spośród 650 okręgów do Izby Gmin, w których statystycznie zmiana ich barw politycznych zachodzi raz na stulecie. Zdumiewać może fakt, że polskie formacje polityczne boją się podjąć podobne wyzwanie. Tym bardziej, że w polskiej ordynacji nie ma zapisów w rodzaju drugiej tury wyborów senackich (znanej z ordynacji do francuskiej izby niższej) czy też systemu głosu alternatywnego, w którym obok możliwości postawienia krzyżyka przy ulubionej osobie startującej w wyborach ma się też opcję ich numerycznego poszeregowania. Jeśli nikt w danym okręgu nie przekroczył pułapu 50% głosów, wtedy z wyścigu odpada osoba z najmniejszą ilością głosów, a jej wynik dzielony jest na pozostałych zgodnie z wyrażonymi na kartach wyborczych preferencjami.

Ponieważ w aktualnym modelu „zwycięzca bierze wszystko” istnieje możliwość, że do Senatu – przy zaciętym wyścigu – dostanie się osoba, która ma żelazny elektorat na poziomie 30-35% poparcia. Paradoksalnie zwiększa to szanse kandydatów skrajnych czy też kontrowersyjnych, takich jak znany z Piły senator Henryk Stokłosa. Nie hamuje go przed startem ani konieczność partyjnej afiliacji (jaka de facto występuje przy okazji wyborów do Sejmu), ani osiągnięcia bezwzględnej większości głosów w swoim okręgu. Mało prawdopodobne, by osoby, oddające swój głos na inne kandydatki i kandydatów, chciały dokonać wyboru oskarżanego między innymi o trucie środowiska biznesmena. Smutne, że zamiast spostrzec tego typu zagrożenia, związane z ordynacją wyborczą, zamiast jej dostosowania (chociażby – w wersji minimum – w formie przedstawionej przeze mnie powyżej) partie polityczne preferują zubażanie możliwości wyboru przy urnie.

Chwilowo odnieść można wrażenie, jakoby szykowała się nam bardziej różnorodna izba wyższa. Bardzo możliwe, że dzięki wspomnianym przeze mnie przedwyborczym porozumieniom do Senatu wejdzie co najmniej trójka reprezentantów (bardzo szeroko pojmowanej) lewicy – mówi się o „forach” Platformy Obywatelskiej dla Włodzimierza Cimoszewicza, Marka Borowskiego oraz Izabelli Sierakowskiej. Na fali popularności prezydentów większych miast wojewódzkich, takich jak Poznań, Wrocław, Kraków czy Rzeszów, wypłynąć mogą pojedyncze nowe twarze, chcące metodą faktów dokonanych wykroić miejsce dla prezentowania interesów lokalnych samorządów. Mało jednak prawdopodobne, by grupy te były na tyle liczne, by skutecznie wpływać na proces legislacyjny. Co więcej, kandydatom pozapartyjnym, jeśli otrzymali mandat dzięki cichemu poparciu tej czy innej partii, bardzo trudno będzie zachować samodzielność wobec wspierających ich formacji – silne nazwiska, choć zwiększają szansę na utrzymanie raz zdobytego mandatu, gwarancji jego utrzymania bynajmniej nie dają. Istnieje za to inne zagrożenie – powstanie dużej liczby „bezpiecznych okręgów”, w których – niezależnie od ogólnopolskich zmian poziomu poparcia partii politycznych – poziom przewagi zwolenniczek i zwolenników jednej z nich będzie na tyle duży, że okręg może de facto stać się jej udzielnym księstwem. Grozi to sytuacją, w której prawdziwy bój o władzę odbywał się będzie w 20-30 „wahających się” okręgach. Mało prawdopodobne, by dajmy na to PiS zdobył mandat w Warszawie, a PO – w niektórych okręgach na Podkarpaciu czy Lubelszczyźnie…

Jesienny wyścig będzie więc pierwszym, w którym przekonamy się w mikroskali, jak w polskich warunkach politycznych wyglądać będzie izba parlamentu wybrana w okręgach jednomandatowych. Już dziś widać pierwsze skutki tej zmiany – zanikanie politycznego pluralizmu i polaryzacja wedle osi PiS – anty-PiS. Polaryzacja taka, jak pokazują doświadczenia innych krajów, zasadniczo nie sprzyja wbrew pozorom zwiększaniu poziomu współpracy między poszczególnymi formacjami politycznymi, a w wypadku, gdy żadna z nich nie osiąga bezwzględnej większości mandatów, częściej niż do obserwowanej obecnie w Wielkiej Brytanii koalicji Konserwatystów z Liberalnymi Demokratami prowadzi to – jak przez ostatnie lata w Kanadzie – do nasilenia politycznego sporu, prowadzącego nierzadko do politycznego paraliżu. Jak będzie nad Wisłą, zobaczymy już jesienią.

Ilustracja – Wikipedia.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.