ISSN 2657-9596

Rozbrajanie mitów

Bartłomiej Kozek
16/11/2012

Czy jedyne, czego możemy się spodziewać po „gadających głowach” z naukowymi tytułami jest powtarzanie zaklęć o konieczności cięć wydatków publicznych, zwijania państwa i dalszego zaciskania pasa? „Manifest oburzonych ekonomistów”, wydany po polsku przez Krytykę Polityczną, udowadnia, że może być inaczej.

Chroniczne problemy ekonomiczne Grecji zdają się skutecznie wpisywać w neoliberalną wizję, od lat sączącą się z telewizorów. Mamy tu leniwych Greków, którzy zamiast pracować wyłudzają od państwa coraz to bardziej wyszukane świadczenia socjalne, a państwo z przyjemnością podporządkowuje się tym żądaniom, coraz bardziej się zadłużając.

Opowieść tak pasuje do gotowego schematu, że łatwo zapomina się o „detalach”. Grecy są w europejskiej czołówce, jeśli chodzi o ilość godzin spędzanych w pracy. Luki podatkowe dotyczą przede wszystkich grup uprzywilejowanych ekonomicznie, jak prawnicy i armatorzy statków. A wydatki publiczne na usługi publiczne jako odsetek PKB przed kryzysem, jeśli już odbiegały od europejskiej średniej, to o tyle, że były od niej niższe.

Z podobnymi mitami dotyczącymi źródeł obecnego kryzysu ekonomicznego, rozprawia się czwórka francuskich ekonomistów. Philippe Askenazy, Thomas Coutrot, André Orléan i Henri Sterdyniak wzięli pod lupę 10 mitów na temat kryzysu.

Dla regularnych czytelniczek i czytelników „Zielonych Wiadomości” spora część argumentacji w tej ok. 80-stronicowej książeczce nie będzie zaskakująca. Autorzy drobiazgowo przypominają, że gospodarcze spowolnienie zawdzięczamy nie państwu opiekuńczemu, ale trwającej kilkadziesiąt lat deregulacji sektora finansowego oraz podmywaniu dochodów publicznych. Sektor finansowy skorzystał na znoszeniu barier dla przepływów kapitałów – zarówno na europejskim, jak i globalnym szczeblu – a jego dążenie do zysku dawno przestało opierać się na wspieraniu realnej gospodarki.

Twórcy „Manifestu” zwracają uwagę na kilka kwestii, o których warto tu wspomnieć. Po pierwsze, jak piszą, wiara w efektywną alokację zasobów przez rynki finansowe opiera się na kruchych podstawach. Gdy do gry wchodzą finansiści, zasada równoważenia popytu i podaży za pomocą odpowiedniej ceny produktu przestaje funkcjonować. Inaczej niż w przypadku towarów i usług w gospodarce realnej, spekulacja finansowa i pogoń za zyskiem często sprawiają, że wzrostowi cen akcji tego czy innego przedsiębiorstwa towarzyszy nie spadek, ale wzrost zainteresowania ich kupnem. Wietrząc szansę na dalsze, jeszcze bardziej imponujące przychody, nabywcy pompują kolejne bańki spekulacyjne, takie jak niegdyś bańka internetowa czy bańka na amerykańskim rynku mieszkaniowym, możliwa dzięki powstawaniu coraz bardziej złożonych narzędzi finansowych.

Kolejnym problemem, jaki tworzą słabo regulowane transakcje finansowe, jest ich wpływ na funkcjonowanie przedsiębiorstw. W czasach społecznie zakorzenionego kapitalizmu po II wojnie światowej w USA i Europie Zachodniej dominowało podejście zakładające konieczność poszukiwania kompromisu między pracą a kapitałem. Wraz z wejściem do gry coraz potężniejszego kapitału finansowego, mogącego niemal w każdej chwili wycofać swoje udziały, górę zaczęło brać przekonanie o konieczności zadowalania przede wszystkim akcjonariuszy, domagających się rosnących zysków i dywidend. Poszukiwanie zysków wszędzie, poza pensjami menadżerów, kończy się często nietrafionymi inwestycjami, redukcjami płac czy zwolnieniami grupowymi, dokonywanymi pod płaszczykiem „poprawy funkcjonowania przedsiębiorstwa”. Działania te z kolei mają jak najbardziej wymierny wpływ na zmniejszenie siły nabywczej i tym samym popytu na rynkach wewnętrznych.

Przed takimi wynaturzeniami wolnego rynku miała chronić Unia Europejska. Niestety, utworzenie wspólnej waluty euro bez jednoczesnej harmonizacji polityki podatkowej i społecznej doprowadziło do zagrażającej usługom publicznym oraz stabilności budżetowej państw członkowskich konkurencji podatkowej. Póki trwał okres prosperity i niskich stóp procentowych, państwa znajdujące się w gorszej pozycji z powodu nierówności w ich bilansach handlowych (głównie kraje Europy Południowej) mogły kupować czas poprzez napędzany konsumpcją wzrost gospodarczy.

Gdy nadszedł kryzys, ujawniły się strukturalne problemy takiego układu: dług gospodarstw domowych oraz słabo chroniące przed ekonomicznymi zawirowaniami systemy podatkowe. Unia Europejska, której ekonomiczne zarządzanie przez całe lata opierało się przede wszystkim na walce z deficytem budżetowym oraz inflacją, nie miała dostatecznych środków, aby przygotować odpowiedniej wielkości pakiet stymulacyjny, który mógłby pomóc realnej gospodarce, a nie tylko ratowanym przed bankructwami bankom.

Cóż zatem robić, skoro upaść miały mity, będące paliwem napędowym od lat realizowanych reform? Odpowiedzi wydają się znajome, ale nic w tym dziwnego. Wszak największy problem z hulającym od 2008 r. kryzysem jest taki, że nie są one wprowadzane w życie, a jeśli już któreś pomysły – takie jak opodatkowanie transakcji finansowych – zaczynają być realizowane, to w iście żółwim tempie, w porównaniu do odbywających się w ułamku sekundy spekulacji na rynkach finansowych.

Choć pojawiały się życzliwe komentarze, na razie na szczeblu unijnym trwa spór nie o to, w jaki sposób rozdzielić bankowość detaliczną od inwestycyjnej, ale jak wiele instytucji w ogóle poddać wspólnemu europejskiemu nadzorowi bankowemu. Harmonizacja podatkowa rozbija się nie tylko o opór tradycyjnie sceptycznej wobec pogłębiania integracji europejskiej Wielkiej Brytanii, ale także państw, które czerpały korzyści z oferowania niskich obciążeń fiskalnych, jak Irlandia czy kraje Europy Środkowej.

Czy zatem warto powtarzać takie postulaty? Jak najbardziej. Przede wszystkim dlatego, że jeśli nie będą ich powtarzać środowiska uważające się za progresywne, istnieje niewielka szansa na to, że ktoś zacznie je sam z siebie przyjmować za własne. Kolejnym powodem jest bieżące sprawdzanie, w jaki sposób pomysły te są komunikowane. W „Manifeście oburzonych ekonomistów” znajdziemy np. próbę obalenia mitu o tym, jakoby zadłużenie miało obciążać przyszłe pokolenia.

Sęk w tym, że jeśli myślimy o trwałym, zrównoważonym rozwoju powinniśmy być co najmniej ostrożni z pokładaniem wiary w to, że możemy od długów w nieskończoność uciekać za pomocą wzrostu gospodarczego. Nie powinno się zatem tego argumentu zbywać wzruszeniem ramion. Natomiast powinien on być uzasadnieniem nie dla polityki zaciskania pasa, ale większej redystrybucji, realizowanej m.in. za pomocą bardziej progresywnego systemu podatkowego.

Po lekturze tej objętościowo niewielkiej książeczki przychodzi smutna refleksja, że na tak myślących ekonomistów w polskich mediach trafić niełatwo.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.