ISSN 2657-9596

O postawie alterunijnej

Łukasz Moll
02/01/2012

Czy naprawdę chcemy więcej Europy, więcej integracji, więcej solidarności? A może warto najpierw zapytać, jaka ma być ta Europa, ta integracja i ta solidarność?

Głośne wystąpienie polskiego ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego w Berlinie uaktywniło nie tylko opozycję, oskarżającą szefa dyplomacji o działanie szkodliwe dla polskiej racji stanu. Także politycy z obozu rządzącego zdobyli się na subtelną krytykę: Sikorski rzekomo wygłosił w stolicy Niemiec tezy „zbyt odważne”, nie przedyskutowawszy ich uprzednio w kraju. Ale czy minister istotnie powiedział coś nowego?

Co takiego powiedział Sikorski

W artykule „Federacjonizm po polsku” Piotr Szumlewicz przekonuje, że treść przemówienia Sikorskiego, mocnego retorycznie i okraszonego pięknie brzmiącymi wezwaniami do jedności, sprowadzała się do pochwały neoliberalnych fundamentów gospodarczych, na których oparta jest dziś Unia Europejska. Sikorski wskazał na konieczność przestrzegania przez państwa członkowskie surowej dyscypliny finansowej, obowiązującej w UE od kilkunastu lat, a wzmocnionej przy okazji kryzysu zadłużeniowego, oraz na potrzebę ustanowienia i egzekwowania automatycznych sankcji, które byłyby nakładane na państwa łamiące ową dyscyplinę. Rola swoistego „żandarma Europy” miałaby przypaść Niemcom, jako najsilniejszej gospodarce w UE. To nic nowego, Niemcy już tę rolę przyjęły w obliczu kryzysu zadłużeniowego, a Sikorski, zdaje się, chce im tylko dodać determinacji w jej wypełnianiu.

Prawicowych krytyków ministra Sikorskiego rozsierdziły przede wszystkim dwie kwestie: chęć przekazania przez Polskę na szczebel unijny „części suwerenności” oraz usadowienie Niemiec w roli unijnego przywódcy. Nasi konserwatyści znani są z tego, że ich eurosceptycyzm objawia się najsilniej, gdy są w opozycji. Gdy tylko biorą odpowiedzialność za rządzenie, uczestniczą koniec końców w pogłębianiu integracji kontynentu, godząc się na „wyzbywanie się kolejnych części suwerenności”. Zaś antyniemiecka fobia polskiej prawicy nie pozwala jej spojrzeć na to, jakie kwestie minister Sikorski chciałby zastrzec w wyłączności dla rządów państw członkowskich: tożsamość narodowa, religia, styl życia, moralność publiczna, stawki podatku dochodowego i VAT. Jednocześnie Sikorski pogodziłby się z różnicami w obszarach prawa rodzinnego czy w regulacjach dotyczących czasu pracy.

Sikorskiemu zależy na podtrzymaniu funkcjonującego w Polsce konserwatywno-liberalnego status quo. Nawet Ryszard Bugaj, którego poglądy na dalszą integrację Unii są dość zachowawcze, dostrzegł to, co w ferworze dyskusji nad wystąpieniem ministra zostało przemilczane: Sikorski chciałby, żeby polski rząd miał prerogatywy w obszarze… religii – cokolwiek miałoby to oznaczać.

Wizja Sikorskiego to zatem nie zerwanie, ale kontynuacja polskiej polityki zagranicznej wobec UE. Chodzi o kontynuację neoliberalnej drogi „rozwoju”, polegającej na prowadzeniu z pozycji peryferyjnej gospodarki „wyścigu na dno” z innymi państwami – konkurując niskimi podatkami i tanią siłą roboczą. Jednocześnie Sikorski chce uniemożliwić Unii wprowadzanie regulacji, które mogłyby nam taką politykę uniemożliwić lub dotyczyłyby kwestii „światopoglądowych”, takich jak prawa kobiet czy mniejszości seksualnych.

Ani za, ani przeciw

To dobra okazja, by porzucić wreszcie pytanie: jesteś za Unią czy przeciw Unii? Mówiąc inaczej: jesteś euroentuzjastą czy eurosceptykiem? Tak postawione pytanie ruguje z debaty publicznej opcję, która powinna być reprezentowana przez wszystkie opcje lewicowe (czy szerzej – postępowe), zwłaszcza w latach kryzysu. Chodzi o postawę alterunijną, której credo wyglądałoby następująco: tak, jestem za ideą Unii Europejskiej, za ideą pogłębiania integracji europejskiej, ale na innych zasadach niż w ostatnich kilkunastu latach.

Wymaga to porzucenia poparcia dla niemal wszystkiego, co robi Unia Europejska, udzielanego często w strachu przed wzrostem w siłę eurosceptyków. Opowieść o zjednoczonej Europie, w której narodowe interesy zbieżne są z jakimś bliżej nieokreślonym interesem całej wspólnoty, jest tak samo ideologiczna, jak fałszem podszyta nadzieja na krach „eurokołchozu”, którą przejawiać mają eurosceptycy.

Jednak w czasach kryzysu ta druga opowieść może wziąć górę. Dlatego trzeba się zastanowić, czy przyklaskiwanie wszystkim hasłom „więcej Europy!”, „więcej integracji!”, „więcej solidarności!” ma w aktualnej sytuacji sens. Może warto najpierw zapytać, jaka ma być ta Europa, ta integracja i ta solidarność? Czy mówimy tylko o wspólnym rynku i unii walutowej, czy o Europie wypełnionej treściami socjalnymi i ekologicznymi? Czy mówimy o integracji przeprowadzanej ponad głowami Europejek i Europejczyków, przede wszystkim w ramach współpracy międzyrządowej (w której dominują najsilniejsze państwa), przez podatną na lobbing Komisję Europejską, z niewybieralnymi bezpośrednio komisarzami, oraz z działającym w interesie kapitału, pozbawionym demokratycznej kontroli Europejskim Banku Centralnym? Czy raczej o integracji, w której Unia nabrałaby wreszcie demokratycznego charakteru, a jej treść odpowiadałaby interesom zwykłych obywatelek i obywateli? Czy ta solidarność miałaby dotyczyć głównie solidarnej redukcji deficytu przy pomocy prowadzającej do recesji polityki cięć budżetowych, czy może szłaby w stronę wspólnej odpowiedzialności za zadłużenie, harmonizacji polityki podatkowej i społecznej oraz uruchomienia znacznych funduszy na ekologiczną transformację gospodarki?

Racje eurosceptyków

Przed akcesją Polski do UE i krótko po niej nie było miejsca na postawę alterunijną. Spór ogniskował się wokół kwestii: wstępować do UE czy nie wstępować? Można było rozumować tak: chociaż nie wszystko w unijnym projekcie jest tak różowe, to na razie trzeba się wstrzymać z krytyką, bo lepiej najpierw znaleźć się we wspólnocie, a dopiero później włączyć się w jej przebudowę. Krytyka unijnych fundamentów mogłaby wzmocnić wpływy eurosceptyków i doprowadzić do negatywnego wyniku w referendum akcesyjnym. Ponadto, dyscyplinowana po 1989 r. przez międzynarodowe instytucje finansowe i Unię Europejską (w ramach negocjowania warunków akcesyjnych) zakompleksiona Polska nie miała dość siły, by przebudowywać Unię jeszcze przed akcesją. Inna sprawa, że nie miała na to ochoty, bo Unia była obiektem marzeń, do którego wkrótce mieliśmy dołączyć, stąd posłusznie wypełnialiśmy przepisywane nam z zewnątrz neoliberalne recepty.

Oznaczało to konieczność taktycznego sojuszu z wszelkiej maści euroentuzjastami. Teraz nadszedł jednak czas, kiedy trzeba na serio potraktować krytykę wysuwaną przez populistycznych eurosceptyków – nie dla demontażu UE, ale właśnie dla jej umocnienia. Krytyka niedostatku demokracji w UE, jakkolwiek obłudnie i nieszczerze brzmiąca w ustach prawicowych polityków o zapędach autorytarnych, czy nawet wzdychających za monarchią, nie jest przecież pozbawiona racji. Podobnie jak obawy co do siły duetu „Merkozy”, która ujawniła się w czasie kryzysowego zamętu, przyznając rację tym, którzy od początku twierdzili, że wpływ przewodniczącego Rady UE, Hermana van Rompuya, nazwiska którego przeciętny Europejczyk nie zna, podobnie jak mającej prowadzić europejską politykę zagraniczną Catherine Ashton, jest praktycznie żaden – w przeciwieństwie do znaczenia Merkel, Sarkozy’ego czy Camerona.

Prawicowi populiści nie mają oczywiście innego pomysłu na Unię Europejską. Będą nadal wskazywać kozły ofiarne kryzysu: „eurokołchoz”, rozrzutne rządy albo imigrantów. Nic dziwnego, że postępowym krytykom obecnego kształtu Unii Europejskiej takie towarzystwo może wydać się odstręczające. A jednak trzeba uznać zasadność niektórych zarzutów z prawej strony sceny politycznej, po to, by projektować inną Unię. Robienie dobrej miny do złej gry, oczekiwanie na przełom przy okazji kolejnego unijnego szczytu, prowadzi donikąd i oddaje pole eurosceptykom, grającym na społecznych lękach i frustracjach.

Oddolna integracja

Zaczątkami postawy alterunijnej mogą być rozkwitające w ostatnich miesiącach ruchy społeczne. Inicjatywy takie jak marsz Oburzonych na Brukselę czy blokada kolejowych transportów odpadów radioaktywnych z Francji do Niemiec każą zastanowić się nad nowym modelem uprawiania europejskiej polityki – ponadnarodowym i oddolnym. Postawa alterunijna powinna charakteryzować się świadomością licznych, międzynarodowych współzależności. Walka o zachowanie niemieckiego modelu państwa dobrobytu, podczas gdy przyczynia się on do zadłużenia południowych państw strefy euro, protesty przeciw budowie elektrowni jądrowej w Polsce, gdy jednocześnie ignoruje się podobne plany na Litwie czy w Czechach, albo walka o uzwiązkowienie w szwedzkich korporacjach, ale tylko na terenie Szwecji – to wszystko strategie nieprzystające do dzisiejszych realiów. Postawa alterunijna miałaby przekraczać ich narodowe ograniczenia.

Brak takiej postawy na scenie politycznej zauważył dyrektor Ośrodka Myśli Społecznej im. F. Lassalle’a Michał Syska w tekście „Mniej demokracji, więcej nierówności”, opublikowanym w grudniowym numerze polskiej edycji „Le Monde diplomatique”. Syska wytknął Sojuszowi Lewicy Demokratycznej i „mesjaszowi lewicy” Januszowi Palikotowi, że nie potrafią zaproponować alternatywnej wizji Unii Europejskiej. Dlatego potrzebujemy dziś rozmowy o tym, jakiej Unii chcemy. Inaczej nie wyjdziemy nigdy poza dwa dominujące i pozornie tylko tak różne języki, jakimi są: prounijny neoliberalizm i kurtuazyjny raczej niż szczery eurosceptycyzm.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.