ISSN 2657-9596

Internet jest obrzydliwie egalitarny

Marcin Maj , Marcin Wrzos
16/01/2013

O zmianie technologicznej, wolności i różnicy między walką wytwórczą a destruktywną z Marcinem Majem, redaktorem „Dziennika Internautów” (Di.com.pl), rozmawia Marcin Wrzos.

Marcin Wrzos: Pojawieniu się internetu towarzyszyło przekonanie, że może przynieść on nową formę demokracji i przyczynić się do upodmiotowienia jednostek. Aktualnie coraz częściej mówi się o internecie w kontekście nowych form kontroli i nadzoru…

Marcin Maj: Moim zdaniem najistotniejsza jest jedna cecha internetu – to medium „obrzydliwie” egalitarne. Dzięki internetowi niemal każdy może być fotoreporterem, dziennikarzem czy publicystą, a przecież jeszcze kilkanaście lat temu było to nie do pomyślenia! Opinia zamieszczona na blogu amatora może wywoływać afery, co w Polsce pokazała choćby tzw. „sprawa Kataryny”. Z tą egalitarnością nie wszyscy sobie dobrze radzą, a szczególnie nie lubią jej wszelkie elity. Eksperci denerwują się, gdy ich profesjonalny artykuł krytykuje byle amator. Politycy dziwią się, że zwykli ludzie mogą czytać projekty ustaw i jeszcze wyciągać z tego wnioski… oni naprawdę tego nie rozumieją. Z tego powodu wielu polityków, ekspertów i dziennikarzy postrzega internautów jak jakieś mroczne stowarzyszenie, którym ktoś musi sterować. Internautów nazywa się w największych mediach „grupą interesów”, a szanowani eksperci stwierdzają nawet, że internauci „terroryzują władzę”. To błędne podejście. Nie istnieje podział na „internautów” i „obywateli”. Internauci to po prostu obywatele korzystający z internetu, którzy nagle dostali do rąk najbardziej egalitarne medium w historii świata.

MW: Czy internet poszerza czy ogranicza naszą wolność?

MM: Dziś każdy może napisać, co myśli i pokazać to tysiącom czy milionom osób. Problem tylko, aby przekonać kogoś do przeczytania tego. W ten sposób internet poszerza naszą wolność, ale jest jedno „ale”. Nasze społeczeństwo już się tej wolności nauczyło, ale elity jeszcze się z nią nie oswoiły, nadal chcą kontroli. Znamienne było słowa Nicolasa Sarkozy’ego, który nawoływał do większego kontrolowania internetu w celu poradzenia sobie z „demokratycznym chaosem”. Te słowa padły w czasie szczytu G-8 w r. 2011. Jeśli polityk z kraju demokratycznego uważa demokrację za źródło niebezpiecznego chaosu, to sami widzicie, o czym mówię. Egalitarność internetu przeraża polityków. Widzą tylko jedną drogę: ograniczać, kontrolować, cenzurować. A ponieważ internet bazuje na określonych technologiach, politycy zaczynają przy nich majstrować. W ten sposób źródło wolności staje się jednocześnie źródłem kontroli.

MW: Na ile technologia sama w sobie zmienia nasz świat, a na ile wymaga to politycznej walki?

MM: Przemiany zachodzą według pewnego schematu. Najpierw powstaje technologia, potem technologia dokonuje zmian w umysłach ludzi. Gdy już dokonają się zmiany społeczne, twórcy prawa próbują jakoś to ogarnąć. My jesteśmy na tym trzecim etapie. Technologia już jest i nasze myślenie jako społeczeństwa już się zmieniło. Teraz politycy starają się to uregulować prawnie i wymagana jest polityczna walka, aby prawo nie rozeszło się zanadto z rzeczywistością. Nawet najbardziej absurdalne prawo nie powstrzyma zmian, jakie zaszły w technologii i mentalności ludzi. Nawet przemoc nie powstrzyma tych zmian. W ubiegłym roku obserwowaliśmy rewolucję w Egipcie. W styczniu w kraju tym wyłączono usługi internetowe i jak zareagowało społeczeństwo? Internauci sięgnęli po połączenia wdzwaniane (dial-up) za pomocą modemu telefonicznego i nadal korzystali z globalnej sieci, komunikując się ze sobą i ze światem. Walka polityczna związana z internetem może przynieść w najlepszym wypadku tylko jedno – prawo, które będzie regulowało cyberrzeczywistość w rozsądnym stopniu. Ta cyberrzeczywistość powstaje poza prawem, a ono ma ograniczone możliwości wpływania na nią.

MW: Internet staje się ważnym polem walki o wolność, powstają ruchy dla których jest on punktem wyjścia w ich działaniach. Chciałby zapytać o ich strategie? Mnie wyłaniają się trzy modele: hackerzy zwalczający system, Partie Piratów mające na celu jego reformę poprzez działania polityczne i grupy budujące alternatywne społeczności obok istniejącego systemu (np. projekty open source, Wikipedia). Które z nich są skuteczniejsze, jakie są ich zalety i wady?

MM: Słusznie zauważyłeś, że walka o wolność ma bardzo różne oblicza. Zazwyczaj o tym nie myślimy, ale twórcy wolnego i otwartego oprogramowania (open source) również walczą o pewien specyficzny rodzaj wolności. Artyści publikujący w sieci za darmo, na tzw. wolnych licencjach, również w pewien sposób walczą z utartym porządkiem praw autorskich. Osobiście wprowadzam podział na dwa rodzaje walki: wytwórczą i destruktywną. Walka wytwórcza polega na robieniu czegoś i pokazywaniu: „Patrzcie, to możliwe!”. To właśnie robią twórcy open source, którzy wiele już osiągnęli. To robią artyści, organizacje pozarządowe, Wikipedia itd. Twórczość jest zawsze OK. Walka destruktywna polega wyłącznie na niszczeniu i krytyce. Często robią to Anonymous. Czasem robią to Piraci, którzy bardziej skupiają się na krytykowaniu starego porządku niż na budowaniu czegoś nowego. Moje zdanie na ten temat można zawrzeć pięciu w słowach: walka wytwórcza jest zawsze skuteczniejsza.

MW: Chciałbym również poruszyć sprawy bieżącej polityki. Co najmniej dwukrotnie Polska odegrała decydującą rolę w zatrzymaniu zainicjowanych przez UE szkodliwych zmian (dyrektywa patentowa i ACTA). Czy blokowanie szkodliwych zmian to Polska specyfika? Czy uda się przejść od blokowania do inicjowania i wprowadzania własnych rozwiązań?

MM: Zryw przy sprawie ACTA był w Polsce czymś niesamowitym, ale wcześniej Polacy przespali kilka spraw, np. unijną dyskusję o blokowaniu internetu w ramach walki z pedofilią. Do dziś nie jest pewne, co rząd myśli o środku, jakim jest blokowanie stron (czyli cenzura prewencyjna). W Polsce obserwowaliśmy też takie absurdy jak np. propozycja oddawania wydawcom 1% ze sprzedaży aparatów cyfrowych, rzekomo w ramach rekompensat. To były grubsze wpadki, które nie wywołały ostrej reakcji społecznej. Powiedziałbym, że polskie społeczeństwo nie jest jakoś szczególnie wyczulone na działania polityków. Nie jest też całkiem nieczułe. Po prostu od czasu do czasu reaguje ostrzej, a zwykle reaguje dość późno. Zauważmy zresztą, że pierwsze kontrowersje dotyczące ACTA pojawiły się w r. 2008, a dopiero w 2012 wybuchła burza. Obecnie trwają prace nad umową CETA, podobną do ACTA i dotyczącą obywateli UE. W Polsce temat jest poruszany rzadko, a opozycja montuje się w Kanadzie, mimo iż wcześniej Kanada nie odegrała szczególnej roli ws. ACTA. Polacy mieli swoje 5 minut przy okazji ACTA, ale wątpię, aby udało nam się utrzymać prym w obronie praw cyfrowych. Czasem zabierzemy głos my, innym razem Niemcy, innym razem Kanadyjczycy… i dobrze. Walka o wolny internet ma charakter globalny i to naprzemienne działanie społeczeństw jest wskazane.

MW: Na koniec chciałbym zapytać o „Dziennik Internautów”. Jakie cele sobie stawia, szczególnie w kontekście spraw, o których rozmawialiśmy?

MM: „Dziennik Internautów” to komercyjna gazeta internetowa, pisząca o internecie. Powstała jeszcze w r. 1998 i prawdopodobnie jest najstarszym istniejącym internetowym serwisem informacyjnym w Polsce. Różnica między nami a innymi serwisami dotyczy tego, że opisujemy internet jako zjawisko społeczne, a nie tylko technologiczne. Staramy się pisać o społeczeństwie informacyjnym i dla tego społeczeństwa. My nie widzimy internetu jako globalnej sieci połączonych komputerów. To przede wszystkim sieć ludzi… bardzo różnych ludzi, w jednej sieci. W związku z takim profilem DI musi podejmować temat tych wartości, które dla społeczeństwa informacyjnego mają znaczenie fundamentalne. Wolność, innowacyjność, postęp, przełamywanie barier… o tym głównie piszemy i to chcąc nie chcąc promujemy. Naszą ambicją zawsze było otwieranie oczu na to, jak istotna jest swoboda rozwoju, skuteczna edukacja, naturalne funkcjonowanie w społeczności cyfrowej każdego człowieka – od mechanika samochodowego po Prezydenta. Moją osobistą intencją stojącą za każdym napisanym tekstem jest tylko pokazanie czegoś, skierowanie czyjejś głowy w odpowiednią stronę, by powiedzieć: „Popatrz, czy widzisz, co się dzieje?”. Najlepszą nagrodą za tę pracę jest moment, gdy Czytelnik odpowiada ci: „Widzę, dzięki, ale nie dostrzegłeś jeszcze, że….”. To jest ta egalitarność, którą w redakcji DI bardzo kochamy.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.