ISSN 2657-9596

Ile Europy w eurowyborach?

Łukasz Moll
03/07/2013

Już za rok czekają na wybory do Parlamentu Europejskiego. Czy kampania wyborcza stanie się okazją do wyartykułowania innej wizji integracji kontynentu? Czy raczej pogłębi obecne tendencje odśrodkowe?

Jak przezwyciężyć niedostatek demokracji w Unii Europejskiej? Jak stworzyć prawdziwie europejską sferę publiczną? W jaki sposób przekonać obywateli i obywatelki zjednoczonej Europy, że wynik wyborów do Parlamentu Europejskiego ma wpływ na ich losy? To pytania, z którymi zmagają się dziś europejscy politycy z lewa i prawa.

Jak odpowiadają na nie Zieloni? Okazją do przyjrzenia się temu była dyskusja na kongresie Europejskiej Partii Zielonych w Madrycie w kwietniu br., poświęcona strategii na przypadające za rok eurowybory. Europejscy Zieloni są przekonani, że paneuropejski manifest, hasła wyborcze czy design kampanii będą służyć wizerunkowi zielonej familii w Europie, a także wesprą mniejsze i słabiej doświadczone w prowadzeniu kampanii partie w poszczególnych państwach. Kampania składająca się z części narodowej, która byłaby dopasowana do przekazu dla całej Europy, podkreśliłaby także proeuropejskie i federalistyczne zapatrywania Zielonych. Wejście na tę drogę rodzi jednak liczne przeszkody Nie są to tylko problemy konkretnej europejskiej rodziny politycznej – dotyczą one demokracji na szczeblu europejskim jako takiej. Stawką w tej grze jest skonstruowanie tak potrzebnej dziś europejskiej sfery publicznej.

Powstrzymać prawicę

Dylematy sprowadzić można do wyznaczenia optymalnej proporcji między wiernością ideałom a dopasowaniem ich do politycznych realiów, z którymi trzeba się zmierzyć, myśląc o dobrym wyniku wyborczym. Ambicją Zielonych jest rzecz jasna zwiększenie liczby mandatów w europarlamencie. W upływającej kadencji frakcja Zielony-Wolny Sojusz Europejski (w której oprócz zielonych polityków i polityczek zasiadają także regionaliści i piraci) zrzesza 55 osób, dzięki czemu jest czwartą siłą w europarlamentarnych ławach. Wyprzedzenie dwóch największych rodzin politycznych w Europie, chadeckiej oraz socjaldemokratycznej, wydaje się być poza zasięgiem, ale trzeciej co do wielkości frakcji, czyli liberałom, Zieloni mogą rzucić wyzwanie. Sprzyjają temu fatalne notowania dwóch najliczniej reprezentowanych w tej grupie partii: niemieckiej FDP i brytyjskich Liberalnych Demokratów.

Chociaż z liberałami i socjaldemokratami Zieloni rywalizują o podobne elektoraty, to w europarlamencie łączą się w siłę proeuropejską. Dlatego ambitne, progresywne zmiany z poziomu europejskiego nastąpią tylko wówczas, gdy uda się w wyborach rzucić wyzwanie prawicy, która w ostatnich latach wyznaczała kierunek integracji europejskiej – nie tylko mając większość w dysponującym ograniczonymi przecież kompetencjami Parlamencie Europejskim, ale przede wszystkim sprawując rządy w większości państw członkowskich, zwłaszcza tych najsilniejszych (Niemcy, Francja, Wielka Brytania, Włochy, Szwecja).

Kampania do Europarlamentu może więc być okazją do wyartykułowania innej wizji integracji, która w przytłoczonej kryzysem Europie mogłaby zasiać ziarno nadziei na to, że nadejdą lepsze czasy dla kontynentu.

Z ogólnoeuropejskim przywództwem czy bez?

Pokonanie prawicy przez obóz progresywny i wywalczenie sobie silnej pozycji w tymże obozie przez Zielonych wymagać będzie zgody co do formy kampanii wyborczej i zdolności do jej sprawnej realizacji. Zielonym udało się w ostatnich latach wykuć obszerną, spójną wizję polityczną, która ustawia się w kontrze do oprotestowywanej w Europie prawicowej polityki zaciskania pasa. Jednak oparcie integracji europejskiej na większej solidarności i pchnięcie kontynentu w stronę zielonej transformacji, dzięki której możliwy byłby trwały rozwój, nie będzie możliwe bez wyciągnięcia dokumentów papierowych z szuflad i podanie ich w kampanii wyborczej w formie, która znajdzie odbiorców.

Europejscy Zieloni poważnie biorą pod uwagę spersonalizowanie kampanii wyborczej wokół osoby wyrazistego lidera bądź liderki. Taka osoba miałaby spajać kampanię i zabiegać o poparcie Europejek i Europejczyków od Lizbony po Helsinki i od Dublina po Ateny. Czy Zieloni dysponują dziś człowiekiem, który jest powszechnie rozpoznawalny w państwach członkowskich i budzi w większości pozytywne skojarzenia u wyborców? Zdaniem niektórych kimś takim mógłby być Daniel Cohn-Bendit – bohater Maja '68, który pozostaje symbolem zielonej polityki w Europie. Sam Cohn-Bendit nie zamierza jednak kandydować w przyszłorocznych wyborach. Nawet jeśli „czerwony Dany” wziąłby na siebie rolę ambasadora Zielonych na czas wyborów, to nie da się ukryć, że chociaż jest politykiem rozpoznawalnym i cenionym we Francji czy w Niemczech, to już np. w państwach postkomunistycznych dziedzictwo młodzieżowej kontrkultury lat 60. niewiele mówi, a Cohn-Bendit niekoniecznie kojarzy się w pierwszej kolejności z określoną wizją integracji Europy czy konkretnymi pomysłami na wyjście z kryzysu.

Ale nie tylko przypadek Cohn-Bendita jest problematyczny. W kontekście potencjalnych „lokomotyw” eurokampanii wymieniono Rebeccę Harms, która wspólnie z Cohn-Benditem przewodniczy Zielonym w Parlamencie Europejskiej. Niemiecka polityczka rzeczywiście jest postacią kompetentną i charyzmatyczną. Ale czy liderka z Niemiec dostarczyłaby poparcia np. greckim Zielonym w sytuacji, gdy greckie społeczeństwo obarcza Berlin winą za politykę cięć? W grę wchodzą także uwikłania natury historycznej: czy na przykład polityk z Wielkiej Brytanii nie zaszkodziły irlandzkim Zielonym? Jakkolwiek można się upierać, że zielony wyborca będzie ponadprzeciętnie odporny na głosowanie podług stereotypów czy historycznych animozji, to nie da się wykluczyć negatywnego wpływu takich czynników na wynik wyborczy partii z określonych państw.

Problem może być nawet głębszy: co jeśli lider – nawet jeśli będzie spełniał wszystkie wymogi, jakie osoba przyjmującą tą rolę spełnić powinna – siłą rzeczy nie będzie w stanie konkurować z liderami narodowymi, do których wyborcy w poszczególnych krajach są przyzwyczajeni? Co więcej, co jeśli paneuropejski kandydat przyćmi zielonego lidera czy liderkę z danego państwa – jeśli personalizacja kampanii europejskie będzie gryźć się z personalizacją kampanii krajowej?

Odgórnie czy w prawyborach? Z parytetem czy bez?

Czy obsadzenie roli lidera bądź liderki w prawyborach pozwoliłoby rozwiązać ten dylemat? W prawyborach głosować mogliby nie tylko członkowie i członkinie partii zrzeszonych w EPZ, ale i osoby sympatyzujące z zieloną wizją świata. Tym samym Zieloni chcieliby podkreślić wierność swoim korzeniom – oddolnej organizacji i społeczeństwu obywatelskiemu. Prawybory podkreśliłyby fakt, że Zieloni zdają sobie sprawę z deficytu demokracji w Europie.

Mimo że idea prawyborów doskonale współgra z wizerunkiem Zielonych, to także rodzi dylematy. Część dyskutantów przytomnie wskazywała, że Zieloni w różnych krajach dysponują bardzo zróżnicowanym poziomem poparcia i – co za tym idzie – zdecydowanie rozbieżnym potencjałem mobilizacji osób, które byłyby zainteresowane udziałem w prawyborach. Nie ma wątpliwości, że liczba osób, których zmobilizowaliby Zieloni z Niemiec byłaby nieporównywalna ze zwolennikami Zielonych we Włoszech. Nie mówiąc już o państwach z małą populacją, których przełożenie na wynik prawyborów byłoby nikłe. Prawybory uprzywilejowywałyby zatem państwa wysoko zaludnione z silną narodową partią Zielonych. Ich wynik nie jest trudny do przewidzenia.

Wskazywano także, że organizacja prawyborów to wysiłek organizacyjny i finansowy, który byłby trudny do udźwignięcia dla słabszych partii. Koncentracja na prawyborach osłabiłaby ich zdolność do podejmowania innych inicjatyw, w tym do przygotowań do kampanii przed eurowyborami.

Kwestia wyboru lidera/liderki rodzi jeszcze inne dylematy. Co z parytetowym przywództwem, z którego dotąd znani byli Zieloni? Spersonalizowanie kampanii wokół pary liderów mogłoby pewne napięcia rozładować (np. gdyby liderką kampanii została Harms, mógłby jej towarzyszyć Grek), ale też stworzyć nowe (czy francuski wyborca zaufałby np. Niemce wspieranej przez Brytyjczyka?). Budowanie kampanii wokół parytetowego duetu mogłoby także doprowadzić do niekorzystnego rozmycia personalizacji, na którą partie decydują się przecież po to, by kampania była bardziej jednoznaczna i wyrazista. Kwestia parytetu także ujawniła rozbieżności w wystąpieniach delegatów.

Alterkampania?

Decydując się na taką ogólnoeuropejską część kampanii, która będzie spersonalizowana wokół dwójki liderów, Zieloni z pewnością narażają się na wiele niebezpieczeństw, choć mogą odnieść także określone korzyści, których uzyskanie byłoby trudne, gdyby oprzeć kampanię bardziej na narodowych strategiach. Być może więcej europejskości w kampanii – gdyby przyniosło wyborczy sukces – stanowiłoby jeden z wielu pomostów, jakie trzeba przerzucić, by z narodowego egoizmu dojść do europejskiego federalizmu. Ale tutaj powraca znów pytanie, które polscy Zieloni od dawna powtarzają: jaki ten federalizm miałby być?

gra-o-EuJeśli trzymać się alterfederalistycznej wizji, którą Zieloni w Polsce starają się wykuwać, należałoby zakwestionować alternatywę „więcej czy mniej Europy” i zapytać, o jakiej Europie mówimy. Jeśli Europa ma być – jak pisaliśmy w książce „Gra o Europę” – dla mrówek, a nie dla mrówkojadów, to zielona kampania musi trzymać się tej maksymy. To by oznaczało, że zamiast szukać charyzmatycznego lidera, który w wyborach odegrałby rolę mrówkojada w słusznej sprawie (maszynki do zdobywania głosów), trzeba by kampanię oddać w ręce mrówek – tak bardzo, jak to tylko możliwe. Dlaczego zamiast twarzy znanego polityka nie mielibyśmy oddać głosu nauczycielce z Aten, rolnikowi z Portugalii, rybakowi z Dublina, czy emigrantce z Polski? Niech Europa usłyszy wreszcie o ich troskach i nadziejach, jakie wiążą z zielonymi ideami.

zp8497586rq

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.