ISSN 2657-9596

Czy Wielka Brytania skręci w lewo?

Bartłomiej Kozek
27/03/2015

Tak nieprzewidywalnych wyborów nie było w Wielkiej Brytanii od dawna. Czy w maju doczekamy się zmiany rządów? Czy Partia Pracy będzie mogła realizować progresywną politykę? I czy w ogóle jeszcze tego chce?

Po wyborach w 2010 r. sprawa miała być prosta – jeśli rządy koalicji konserwatystów oraz liberalnych demokratów okażą się niepopularne i ta druga formacja zacznie w wyniku wspierania polityki cięć i zaciskania pasa tracić elektorat, to znajdzie on schronienie w Partii Pracy i po pięciu latach da jej zwycięstwo.

Po jakimś czasie okazało się jednak, że życie – także to polityczne – pisze własne scenariusze.

Nowa stara konkurencja

Na początku zaczęła rosnąć popularność Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP) – populistycznej, eurosceptycznej formacji pod przewodnictwem Nigela Farage’a. Pięć lat temu zdobyła nieco ponad 3% głosów. Tym razem może ich być nawet pięć razy tyle. Choć ordynacja większościowa raczej nie sprzyja zdobyciu przez nią dużej ilości mandatów, jej wpływ na brytyjską debatę publiczną jest już znaczny.

Antyimigranckie tyrady Farage’a przesunęły całą scenę polityczną – w tym laburzystów – na prawo. Okazało się również, że antyestablishmentowe hasła UKIP są nieźle odbierane nie tylko w konserwatywnym elektoracie Torysów, ale – jak pokazały odbywające się w trakcie kadencji wybory uzupełniające – również w tradycyjnie „czerwonych” okręgach.

Wejście Liberalnych Demokratów do rządu, połączone ze złamaniem szeregu przedwyborczych obietnic (szczególnie jaskrawe w wypadku zgody na podwyższenie maksymalnego pułapu czesnego na uczelniach wyższych, gdy w kampanii wyborczej obiecywano jego zniesienie) w połączeniu z niemrawością Partii Pracy (o której za chwilę) stworzyło przestrzeń dla siły na lewo od laburzystów.

Skorzystali na tym angielscy i walijscy Zieloni, którzy w ostatnich miesiącach przeskoczyli pod względem ilości członkiń i członków UKIP oraz LibDemsów i wraz z siostrzanymi partiami w Szkocji i Irlandii Północnej chcą wystawić wspierane przez siebie kandydatury w niemal 90% okręgów jednomandatowych. Przejmowanie przez nich rozczarowanego elektoratu liberałów poważnie ograniczyło możliwości sondażowego wzrostu partii Eda Milibanda.

Jakby tego było mało, swoje piętno na przedwyborczych preferencjach elektoratu odcisnęło referendum niepodległościowe w Szkocji, gdzie w ostatnich latach Partia Pracy wyraźnie w wyborach do Izby Gmin dominowała.

Choć centrolewicowa Szkocka Partia Narodowa (SNP) przegrała sprawę referendum, skorzystała z bezprecedensowego demokratycznego poruszenia, dzięki któremu jest dziś trzecią największą pod względem liczebności partią polityczną w całym Zjednoczonym Królestwie. Sondaże dają jej dziś szansę na zdobycie nawet ponad 50 z 59 szkockich mandatów i stanie się języczkiem u wagi w przyszłym parlamencie.

W efekcie tego splotu wydarzeń na kilka tygodni przed zaplanowanymi na 7 maja wyborami przewaga laburzystów nad torysami jest w sondażach niewielka – czasem wręcz to partia premiera Davida Camerona wychodzi na prowadzenie. Obie te formacje mogą w sumie zdobyć najmniejsze poparcie od lat rzędu 70%.

Duże poparcie dla mniejszych formacji – połączone ze zdobyciem przez większość z nich niewielkiej liczby miejsc w Izbie Gmin – może po raz kolejny rozniecić debatę na temat konieczności zmiany ordynacji wyborczej na lepiej odzwierciedlającą różnorodność opinii brytyjskiego elektoratu.

Liczy się gospodarka

Wydaje się, że Partia Pracy nie za bardzo wie, jak wyjść z tego klinczu. Z jednej strony jej politycy krytykują SNP i twierdzenia, że stała się ona naturalnym domem dla lewicowego elektoratu w Szkocji. Podkreślają, że to oni są za wprowadzeniem wyższej, sięgającej 50% stawki podatku dochodowego dla najbogatszych. Nadal próbują również podnosić postulaty skierowane do osób w kiepskiej sytuacji materialnej, takie jak wymuszenie zatrzymania podwyżek cen energii.

Z drugiej strony, choć krytykują rządową politykę cięć i zaciskania pasa, to jednocześnie sami twierdzą, że będą robić podobnie, tyle że… wolniej. Pozyskiwanie studenckiego elektoratu obietnicą zmniejszenia maksymalnego pułapu czesnego do 6 tysięcy funtów (przypomnijmy – przez rządami torysów wynosił on 3 tysiące) również nie wydaje się szczególnie elektryzującym pomysłem.

Co Miliband i jego partia mogą zatem zrobić, by zapewnić sobie przekonujące wyborcze zwycięstwo? Swoją receptę w nowej publikacji think tanku Compass „Labour’s Eleventh Hour” podaje Matthew Sowemimo. Ten wieloletni działacz na rzecz sprawiedliwości społecznej postanowił spojrzeć krytycznym okiem na przywoływane przez konserwatywny rząd doniesienia o powrocie dobrej koniunktury gospodarczej.

Nie musiał się zresztą wysilać – z oficjalnych, przywoływanych przez niego badań i statystyk wyłania się obraz zaniku wysokiej jakości dobrze płatnych miejsc pracy, stagnacja płac (a w niektórych grupach ich obniżenie, sięgające 20% w wypadku osób samozatrudnionych w porównaniu do roku 2007). Upowszechniać się również zaczęły tak zwane „zero hour contracts”, czyli wyspiarska wersja umów śmieciowych – umowa o pracę bez gwarancji pracy. Osoby na kontraktach tego typu mają nawet o 40% niższą niż średnia płacę godzinową.

Sowemimo do tego dość smutnego obrazu dorzuca fakt, że recesja mocniej uderzyła w grupy tradycyjnie wspierające Partię Pracy – kobiety, mniejszości etniczne oraz mieszkańców północy Anglii. Z kolei na terenach, które niegdyś były obiektem ofensywy New Labour za czasów Tony’ego Blaira – Londynie oraz południowo-wschodniej Anglii – rosnącym problemem jest niedobór mieszkań, przyczyniający się do ograniczenia ich dostępności oraz ułatwiający wzrost czynszów, mający niebagatelny wpływ na wzmaganie się poczucia niestabilności życiowej.

Więcej czerwieni!

Jego zdaniem, jeśli Miliband chce zostać premierem Partia Pracy, musi w końcu odciąć się od ekonomii politycznej, jaką podążała za czasów swojego zwrotu w stronę „trzeciej drogi”, polegającej na dogadzaniu wielkiemu biznesowi mającemu umożliwiać ograniczone działania redystrybucyjne. Tym razem – jeśli centrolewicy miałoby udać się wrócić do władzy – musi ona przestać się bać stawiać wielkiemu kapitałowi w kwestiach takich jak wprowadzenie podatku od transakcji finansowych, stopniowe przejmowanie kolei w ręce publiczne czy wymuszanie wzrostu płac.

Zerwanie z „trzecią drogą” oznaczać musi przedefiniowanie języka debaty publicznej. W przeciwnym wypadku nawet pojedyncze, dobre jego zdaniem pomysły w rodzaju podwyżki stawki podatku korporacyjnego do 30% czy postulowane od lat oddzielenie bankowości detalicznej od inwestycyjnej pozostaną jedynie na papierze.

Konserwatyści mieli zdobyć nie tylko władzę polityczną, ale władzę nad społeczną wyobraźnią, śmiało tnąc system zabezpieczeń społecznych w imię walki z ludźmi, mającymi rzekomo żyć z pracy innych. Sowemimo mówi jasno – lewica musi stale przypominać o tym, że to chciwość spekulantów, nie zaś wybory życiowe osób wykluczonych doprowadziły do załamania gospodarczego.

Czy Partia Pracy gotowa jest do zrealizowania takiego scenariusza? Zobaczymy po manifeście wyborczym. Póki co sporą część postulatów z broszury „Labour’s Eleventh Hour”, takich jak budowa większej liczby mieszkań komunalnych, zniesienie opłat za studia czy renacjonalizację kolei głoszą Zieloni.

Pytanie o to, jak Miliband i jego formacja wyobrażają sobie swój własny elektorat oraz osoby, które miałyby ją poprzeć pozostaje otwarte. Pytanie o to, czy wyobrażenia te znajdą odzwierciedlenie w powyborczej rzeczywistości – również.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.