ISSN 2657-9596

Fakty, akty i statystyka

Bartłomiej Kozek
23/03/2012

Plany podniesienia wieku emerytalnego przez rząd Donalda Tuska opierają się na starannie wyselekcjonowanych danych, mających potwierdzać słuszność takiej decyzji. Argumentacja rządu ma jednak dwie słabości: brak kompleksowego myślenia o polityce społecznej i bardzo selektywne posługiwanie się argumentem odpowiedzialności za przyszłość.

Popatrzmy na rządową prezentację z 23 lutego b.r. Jest to prezentacja wykorzystana na konferencji prasowej premiera, uzupełniona o dodatkowe dane dotyczące demografii, rynku pracy oraz gospodarki i finansów publicznych. Rządowa narracja jest prosta: wszyscy dookoła podwyższają wiek emerytalny, zatem i my powinniśmy. W przeciwnym razie grożą nam głodowe emerytury lub wysokie podatki.

W lekturze tego materiału rzuca się w oczy, że rząd nie rozważył alternatyw. Nie przyjrzano się możliwościom uniknięcia podwyższenia wieku emerytalnego dzięki innym działaniom, które poprawiłyby sytuację na rynku pracy i obniżył deficyt Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Potencjał poprawy współczynnika dzietności skontrowany jest stwierdzeniem, że jego pierwsze efekty odczujemy najprędzej w 2040 r. Poluzowanie polityki migracyjnej – wskazywane w „Polsce 2030” jako jedno z rozwiązań sytuacji demograficznej – w rządowej prezentacji się nie pojawia.

Co autor miał na myśli?

Ten sam 2040 r. staje się punktem odniesienia zarówno dla pokazania łagodności wprowadzanych zmian (to wtedy dojdzie do ostatecznego zrównania wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn do 67. roku życia), jak i wynikających z reformy korzyści. W samej prezentacji znajdziemy informację, że mimo wydłużenia wieku emerytalnego deficyt Funduszu Ubezpieczeń Społecznych – przy założeniu braku innych zmian w systemie socjalnym państwa – nie zniknie. Zmieniać się będą jedynie jego proporcje w zależności od tego, czy wiek emerytalny ulegnie wydłużeniu czy też nie. Jeśli do reformy nie dojdzie, deficyt FUS wedle rządowych wyliczeń będzie rósł do 2030 r., po czym… zacznie spadać. Co więcej, ze względu na prognozowany wzrost wydatków z funduszu rentowego po r. 2050, w 10 lat później dojdzie do sytuacji, w której prognozowany deficyt Funduszu przed zmianami będzie… niższy niż po nich z powodu prognozowanego wzrostu wydatków funduszu rentowego.

Kilka założonych w zaprezentowanych symulacjach założeń nawzajem sobie przeczy. Rosnąć ma zdaniem autorów „znaczenie sektorów, w których potrzebne jest doświadczenie, a mniej ważna siła fizyczna”. Jednocześnie zaraz obok mamy wykres, w którym owszem – zmniejsza się udział pracujących w rolnictwie (z 28% w 2000 r. do 14,9% w 2010) na rzecz usług (wzrost z 51,5 do 57,2%) i… przemysłu (z 20,5 do 28%). A więc to przemysł (a nie usługi) zaobserwował większy wzrost udziałów w rynku pracy. Pamiętać też należy, to w usługach skupiony jest wzrost ilości pozakodeksowych umów o pracę i to tam znaleźć można cieszące się wzrostem zatrudnienia supermarkety, call centers czy punkty gastronomiczne, w których perspektywa awansu zawodowego czy też otrzymania pracy ze względu na doświadczenie brzmi księżycowo.

Kolejny niezrozumiały komunikat otrzymujemy kilka slajdów dalej. Wedle zaprezentowanej na nim symulacji zmiany w systemie emerytalnym mają doprowadzić do sytuacji, w której w 2040 r. na rynku pracy znajdzie się 16,1 mln osób pracujących i 1,1 mln bezrobotnych. Co ciekawe, jeśli do wydłużenia wieku emerytalnego nie dojdzie, wskaźniki te wynosić mają odpowiednio 15,1 oraz 1,1 mln. Z tak zarysowanego wykresu wynikałoby, że samo wydłużenie wieku emerytalnego… stworzy milion miejsc pracy. Trudno inaczej uzasadnić fakt, że na rynku pracy wedle rządowych założeń pojawia się milion osób więcej, a przy okazji nie wzrasta poziom bezrobocia.

Samo istnienie bezrobotnych w tak zarysowanych scenariuszach wydaje się zresztą dziwne. Kilka slajdów wcześniej mamy bowiem komunikat, że zabraknie nam rąk do pracy. Trudno w to uwierzyć, skoro w rządowej prezentacji ludności w wieku produkcyjnym – przy wariancie bez podwyższania wieku emerytalnego – ma być w 2040 r. 21,1 mln, podczas gdy uczestniczących w rynku pracy – 16,1 mln. Wygląda na to, że ekipa Donalda Tuska uznaje bierność zawodową 5 mln ludzi (niemal 1/4 ludności w wieku produkcyjnym) za „brak rąk do pracy”. W wypadku przeprowadzenia reformy emerytalnej luka ta wzrasta zresztą jeszcze bardziej – aż do 6,4 mln.

Rząd broni się przed zarzutami o to, że wydłużanie wieku produkcyjnego powodować będzie zajmowanie przez osoby starsze miejsc pracy osobom młodym, prezentując zaobserwowaną przez OECD korelację między wysoką stopą zatrudnienia osób starszych a analogicznym zatrudnieniem dla osób młodszych. Z pozoru mający potwierdzać tę tezę slajd wygląda wiarygodnie. Wystarczy jednak spojrzeć na podpis pod wykresem, by pozbyć się wątpliwości. Owszem, korelacja jest, ale między osobami w wieku 20-24 oraz 55-59 lat. Wykres ten w żaden sposób nie dowodzi – bo dowieść nie może – analogicznej korelacji w wypadku podniesienia wieku emerytalnego – ten bowiem dotknąć ma w Polsce osoby w wieku od 60 do 67 roku życia. Nawet przy założeniu powstawania nowych miejsc pracy musi ich powstawać odpowiednio dużo, by zarówno utrzymać zatrudnienie dla osób w wieku 50+, jak i zapewnić zatrudnienie dopiero wchodzącym na rynek pracy.

Wydłuża się średnia długość życia. To prawda – tyle że nie wszystkim w jednakowym stopniu. Miejsce życia, warunki pracy czy jej dostępność silnie wpływają na to, ile lat życia nas czeka i ile spośród nich spędzimy w zdrowiu. Żeby nie wychylać się zbyt daleko z Kancelarii Premiera, wystarczy zajrzeć do „Raportu o stanie zdrowia mieszkańców Warszawy”, analizującego sytuację zdrowotną jej mieszkanek i mieszkańców w latach 2004-2007. Wedle zgromadzonych przez stołeczny Ratusz danych długość życia między poszczególnymi dzielnicami miasta potrafi wynieść nawet ponad 16 lat w wypadku mężczyzn i 14 wśród kobiet. Na zmagającej się z problemami społecznymi (od najwyższego w mieście bezrobocia, poprzez słabe wyniki edukacyjne dzieci, aż po kiepskiej jakości zasób mieszkaniowy) Pradze Północ przeciętny mężczyzna żyje 65,7 lat, a kobieta – 76,2. Te same wskaźniki w wypadku zamożnego Wilanowa wynoszą odpowiednio 81,1 oraz 90,3 lat. A mówimy tu o dwóch dzielnicach tego samego miasta, odległych od siebie o kilka-kilkanaście kilometrów.

Co można, co trzeba

W polskich realiach to nie wydłużanie wieku emerytalnego, ale właśnie poprawa sytuacji na rynku pracy daje szanse na zmniejszenie deficytu Funduszu Ubezpieczeń Społecznych i tym samym na ustabilizowanie wypłacania przyszłych emerytur. Uderza bierność rządu wobec zjawiska umów śmieciowych, które znacząco ograniczają (poprzez niższy poziom składek) wpływy do FUS. W rządowej prezentacji emerytalnej znajdziemy – skądinąd bardzo dobrą – informację o wzroście współczynnika dzieci w wieku 3-5 lat objętych opieką przedszkolną z 43% w r. 2007 do 65% w 2011. Nadal jednak w 555 gminach (z czego 95% to gminy wiejskie) brak jakiejkolwiek placówki opiekuńczej dla dzieci do 6 roku życia.

Mimo przedwyborczych zapowiedzi wprowadzenia częściowego finansowania opieki przedszkolnej ze środków publicznych rząd PO-PSL jak do tej pory nie zrealizował postulatu Związku Nauczycielstwa Polskiego, domagającego się objęcia przedszkoli subwencją oświatową. Bez tego działania już istniejące placówki mogą być zagrożone zamknięciem lub prywatyzacją przez szukające oszczędności samorządy. Bez odpowiedniej ilości żłobków i przedszkoli z rynku pracy nadal wypadać będą nie tylko matki dzieci, ale też i babcie, które mimo pozostawania w wieku produkcyjnym rezygnują z pracy na rzecz opiekowania się wnukami.

Jak z każdym uśrednianiem, także i uśrednianie oczekiwanej długości życia niesie ze sobą ryzyko pominięcia zjawisk, które nie wpisują się w sielankowy obraz coraz zdrowszych i coraz bogatszych Polek i Polaków. Można zaprezentować wizję sięgających około 3,5 tys. emerytur, która ma się zmaterializować dzięki podwyżce wieku emerytalnego w wypadku przeciętnego wynagrodzenia za pracę, tyle że zapomina się, że dziś 2/3 z nas zarabia poniżej średniej. Można również pokazywać, że w 2060 r. kobiety w Polsce żyć będą niemal 90 lat, zapominając jednocześnie chociażby o doświadczeniu kobiet pracujących w Specjalnych Strefach Ekonomicznych.

Jak w swoich badaniach zauważył Think Tank Feministyczny, produkujące w nich głównie na eksport firmy cieszą się hojnymi zwolnieniami podatkowymi. Operując najczęściej w rejonach o wysokim bezrobociu i niskich przeciętnych zarobkach, nie mają bodźców do tego, by konkurować ze sobą innowacjami zamiast tanią pracą. Doświadczenia kobiet, pracujących na umowach śmieciowych albo na etatach za płacę minimalną, wykonujących wielogodzinną, monotonną pracę, pozostających często na nadgodzinach w celu zwiększenia swoich zarobków, tracących sporo czasu na dojazdy z domu do fabryk i odwrotnie, nie wskazują na duże prawdopodobieństwo długiego i zdrowego życia.

Rewolucja postawiona na głowie

Podwyższanie wieku emerytalnego w sytuacji, gdy wedle najnowszych badań Eurostatu stopa zatrudnienia osób w wieku 55-59 wyniosła w 2010 r. 45,8% (najniższy poziom w Unii Europejskiej!), a w wieku 60-64 tylko 19,1%, nie wygląda na dobrą receptę. Polski rząd chwali się w swej emerytalnej prezentacji realizowaniem programu „50+. Solidarność pokoleń”, jednak jego efekty w porównaniu do działań innych europejskich rządów są mizerne. Wystarczy porównać polskie wskaźniki zatrudnienia osób w grupach wiekowych 55-59 i 60-64 do analogicznych w Wielkiej Brytanii (70,8 i 44%), Niemczech (71,5 i 41%) czy Holandii (70,1 i 37,3%).

Można wyobrazić sobie sytuację, w której podniesienie wieku emerytalnego mogłoby być zasadne. Ze względu na różnice w wysokości świadczeń debata dotycząca zrównania wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn już dziś wydaje się potrzebna. W kraju nadal sporego bezrobocia, niskiej stopy zatrudnienia, nierówności w dostępie do rynku pracy między kobietami i mężczyznami, łamania praw pracowniczych, rosnącego przepracowania, umów śmieciowych i niskich nakładów na opiekę zdrowotną wydaje się jednak, że rząd Platformy Obywatelskiej – nie po raz pierwszy – zaczyna reformy od końca. Już z jednej reformy emerytalnej, opartej na wierze w magiczne działanie niewidzialnej ręki rynku, którą wprowadził rząd Jerzego Buzka, rząd Tuska musiał się częściowo wycofywać. Oby za kilka lat kolejna ekipa rządząca nie była zmuszona łatać dziur, które Donald Tusk postanowił zlekceważyć. Zwłaszcza że wiele z tych dziur znaleźć można w prezentacji, która podobno miała przemawiać za planowaną przez rząd reformą.

Tekst jest dłuższą wersją artykułu, który pod tytułem „Niewidzialna ręka emerytur” ukazał się w tygodniku „Przekrój”.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.