ISSN 2657-9596

Pan od slajdów

Łukasz Moll
29/05/2013

Pewnego wieczoru do studentów i studentek Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach dotarła błaha – zdawałoby się – wieść: „Panu Tomkowi nie przedłużyli umowy”. To był grom z jasnego nieba. Być może władze uczelni już żałują tej zbyt pochopnej i szkodliwej dla Wydziału – w oczach jego społeczności – decyzji.

Nie trzeba było nawet precyzować, o kogo chodzi. Większość żaków wiedziała, o kim mowa. A jeśli nie kojarzyli Pana Tomka z imienia, to wystarczyło powiedzieć: to ten „pan od slajdów”. Sytuacja była jasna: zadecydowano o zwolnieniu jednej z najsympatyczniejszych osób na wydziale.

Z małej chmury duży deszcz

Skromny, cichy pracownik, który odpowiadał za funkcjonowanie wydziału od strony technicznej – sprawny sprzęt, nagłośnienie, rzutniki, laptopy, przedłużacze itd. Sumiennie wykonujący swoje obowiązki, niezawodny, wyznający przekonanie, że to on jest dla studentów i wykładowców, a nie oni dla niego. Zawsze pomocny, z nieśmiałym uśmiechem na twarzy obsługiwał zajęcia, konferencje i inne uczelniane wydarzenia. Kiedyś sobie pomyślałem, że gdyby mógł wsłuchiwać się w te wszystkie wykłady z politologii, socjologii, filozofii czy historii, w wystąpienia goszczących na wydziale polityków, pisarzy, ekonomistów i innych zacnych postaci – byłby murowanym faworytem do wygrania teleturnieju „1 z 10” (albo w przeszłości nieodżałowanej „Wielkiej Gry” czy „Miliard w rozumie”).

Władze uczelni, negatywnie ustosunkowując się do prośby swojego pracownika o przedłużenie umowy, pewnie nie mogły przypuszczać, jaką burzę wywołają. Prawdę mówiąc – niby czego miałyby się obawiać?

Narzekania studentów i kadry naukowej na sytuację studiów wyższych w Polsce są powszechne, a jednak nie wychodzą zazwyczaj poza prywatne rozmowy. Na Uniwersytecie Śląskim nawet jak na polskie realia – w których, w przeciwieństwie do rozwiązań funkcjonujących w wielu państwach europejskich, pomarzyć można o masowej partycypacji studentów w zarządzaniu życiem uczelnianych, tak instytucjonalnej jak i opartej na protestach – reformy szkolnictwa wyższego i negatywne zmiany na uczelni przyjmowaliśmy potulnie. Nawet likwidację filii UŚ w Rybniku – jakby nie patrząc bliźniaczej wobec katowickiego WNS, bo prowadzącej kierunki z nauk społecznych – zaakceptowaliśmy bez zająknięcia. A przecież taka likwidacja oznacza zwolnienie znacznej liczby osób, nie tylko starszego technika. Trzeba było dopiero Pana Tomka, by zmobilizować społeczność studencką.

Zobojętniałe pokolenie?

Pamiętam, że kiedy rok temu próbowaliśmy z trójką kolegów rozkręcić struktury Demokratycznego Zrzeszenia Studenckiego na UŚ, po to by organizować studentów wokół spraw związanych z dydaktyką, warunkami materialnymi (akademiki, dojazdy, infrastruktura socjalna, stypendia), ale też z rynkiem pracy (umowy śmieciowe, staże, szkolenia, prawo pracy) – nasza akcja plakatowa spotkała się z zerowym odzewem.

Bierność studentów była zauważalna także wobec protestów uczelnianych, których w regionie ostatnimi czasy nie brakowało. Nie było widać zaangażowania studentów przy wojewódzkim strajku generalnym, chociaż sytuacja pracowników i pracownic strajkujących branż siłą rzeczy dotyczy niemal każdego z nas – za sprawą naszych bliskich, którzy są z nimi związani. Na postępującą degrengoladę kolei w regionie, która bezpośrednio dotyka znacznej części z nas – dojeżdżających na zajęcia tym środkiem transportu – również nie zareagowaliśmy, poza machnięciem ręką i szyderczymi komentarzami.

Oburzenie, którego nie wywołały wielkie tematy – reforma szkolnictwa, sytuacja na rynku pracy, zapaść transportu publicznego – uruchomił dopiero impuls solidarności, wywołany przez sprawę Pana Tomka. Oskarżana o brak aktywności społecznej, o niechęć do kolektywnego działania i o brak solidarności wobec siebie, młodzież studencka nieoczekiwanie podniosła larum: „Pan Tomek zostaje!”.

Poza clicktivism

Stała się rzecz zaskakująca. W ciągu zaledwie jednej doby do facebookową grupy „Nie dla zwolnienia Pana Tomka” przyłączyło 1500 osób. Myliłby się ten, kto by przypuszczał, że skończy się na „clicktivismie” – działania przeniosły się ze świata wirtualnego do „realnego”. Od razu narodziła się inicjatywa przygotowania petycji do władz uczelni, na którą moglibyśmy przelać czarno na białym masowe wsparcie dla Pana Tomka. Na moją, rzuconą trochę od niechcenia propozycję, by zorganizować happening lub pikietę przed wydziałem, zareagowano z entuzjazmem.

Już następnego dnia doszło do spotkania organizacyjnego. Skala wzburzenia sprawą, chęć do działania, niezachwiana wiara w słuszność naszego stanowiska i w powodzenie całej akcji, przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Rozdzieliliśmy obowiązki – przygotowujemy petycję i przeprowadzamy akcję solidarnościową na facebookowym profilu „Podłącz się do protestu przeciwko zwolnieniu Pana Tomka”. Organizację pikiety odłożyliśmy, co nie znaczy, że z niej rezygnujemy – jeśli nasze działania nie doprowadzą do przywrócenia Pana Tomka do pracy, powrócimy do idei działań bezpośrednich. Szanse są duże, bo mamy za sobą masowe poparcie studentów i zainteresowanie mediów, które ze zdziwieniem przyjęły dotychczasowy rozwój wypadków.

Studenci niewątpliwie mają powody, by oburzać się tą sprawą. Nie mają wątpliwości, że zastąpienie doświadczonego pracownika, który zna wydział jak własną kieszeń i ratuje nas, ilekroć znajdujemy się w opałach, „dachem technologicznym” złożonym z informatyków, który urzędowałby w innym budynku, spowoduje tylko niepotrzebne zamieszanie. Już teraz funkcjonowanie wydziału przy bardzo dużej liczbie studentów, ograniczonej przestrzeni budynku i małej liczbie etatów dla pracowników dziekanatów, sekretariatów i administracji, wiąże się z przerzucaniem obowiązków na pracowników naukowych (zwłaszcza młodych, niższych stopniem) i studentów. Czas tej darmowej pracy uczelni nie interesuje – co zrozumiałe – bo nie wpisuje się go w rubryce „koszty”. Studenci wiedzą, że uczelnia nie wyciąga pieniędzy z kapelusza, dlatego rozumieją, że nie wszystko będzie wyglądało tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Ale w momencie, gdy pewne podstawowe standardy zostają przekroczone, trudno się nie oburzać.

Tym bardziej, że mamy świadomość, że nie chodzi tu po prostu o Pana Tomka. Nasze zaangażowanie nie wynika tylko z sympatii do tego konkretnego pracownika. Na horyzoncie czają się kolejne cięcia. Dlatego w petycji wysunęliśmy postulat partycypacji przedstawicieli środowiska studenckiego w sprawach personalnych, które dotyczą jakości funkcjonowania uniwersytetu. W tym celu konieczna będzie współpraca samorządów studenckich z wszystkich wydziałów. To dobry moment, by przypominać uparcie, że autonomia uniwersytetu nie jest dla jego władz – by były względnie niezależne od otoczenia zewnętrznego i mogły podejmować w swoich gabinetach ważne decyzje, nie konsultując ich. Autonomia uniwersytetu jest dla ludzi uniwersytetu – studentów i wykładowców – po to, by mogli oni kształtować przestrzeń, w której spędzają wiele czasu i od której – jak przypomina nam się na każdym kroku – zależy to, jakim społeczeństwem będziemy w przyszłości.

Moralne minimum i nasza własna Anna Walentynowicz

Sprawa Pana Tomka pokazuje, że być może rację miał filozof Michael Walzer pisząc, że do „moralnego minimum”, czyli pewnych ogólnych zasad moralnych, które – bez względu na różnice w poglądach, wyznawanych religiach, czy kultywowanych tradycjach – dochodzimy nie w drodze abstrakcyjnej dyskusji, w której odpowiadamy na pytanie „czym jest sprawiedliwość?”. Na odwrót: punktem wyjścia jest właśnie „moralne maksimum”, czyli cały ten bagaż przyswojonych zasad, które zwolennicy pierwszego stanowiska postrzegają jako przeszkodę. Dla Walzera do „moralnego minimum” nie dochodzimy POMIMO tego bagażu, ale właśnie DZIĘKI niemu.

Jakie to ma znaczenie w kontekście sprawy Pana Tomka? Ano takie, że chociaż na co dzień możemy zażarcie kłócić się o wielkie problemy polityczne, takie jak „ile państwa, ile rynku w gospodarce”, „publiczne czy prywatne”, „jakie podatki”, „miejsce religii w społeczeństwie” itd., co świadczy o tym, że wyznajemy inne koncepcje sprawiedliwości, które nie pozwalają nam pogodzić naszych światopoglądów i działać kolektywnie, to w tej przyziemnej sprawie nikt z nas nie ma wątpliwości, że Pana Tomka potraktowano niesprawiedliwie i niegodnie. Mimo że nasze „moralne maksima” się różnią, to bez sporów, niezwłocznie wiedzieliśmy, gdzie w tej sprawie leży racja i co trzeba zrobić.

Czy to znaczy, że jesteśmy niezdolni do angażowania się w wielkie sprawy, np. do obrony pracowników i studentów z filii Rybnika, czy oprotestowywanie cięć, jakie czekają Koleje Śląskie? Że możemy uruchomić nasze zaangażowanie tylko w sprawach, które są blisko nas i nie wzbudzają politycznych sporów? Niekoniecznie. Może trzeba zacząć od małej solidarności – ludzkiej, codziennej – żeby dojrzeć do Solidarności pisanej przez duże S? Pokolenie naszych rodziców zaczynało od zwolnienia ze stoczni Anny Walentowicz. Czy studenci WNS-u zaczną od sprawy Pana Tomka? Kto wie, przecież formowanie się wyznawanych przez nas „moralnych maksimów” nie kończy wraz z wstępowaniem dorosłość. Być może będziemy jeszcze zdolni, by wkroczyć na drogę, którą idą już nasze koleżanki i koledzy z innych, bardziej zorganizowanych uniwersytetów – po to, by przerwać dryf polskich uczelni w kierunku fabryk dyplomów, w których wykładowca ma taśmowo produkować atrakcyjny rynkowo produkt, a student staje się wybrednym, ale zblazowanym konsumentem.

Tego Wam i sobie życzę.

A na razie brońmy Pana Tomka, do jasnej cholery!

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.