ISSN 2657-9596
Marsz Oburzonych w Warszawie

O „oburzonych” na 99%

Agata Czarnacka
19/10/2011

Porządek, w którym żyjemy, jest do zmiany. Upór środków masowego przekazu, polityków i finansjery, by tego nie widzieć, przypomina zachowanie dziecka, które zamyka oczy, żeby „zniknąć” złą panią przedszkolankę.

Kiedy we wrześniu Marsz Oburzonych z Madrytu i Barcelony do Brukseli (na Brukselę!) przechodził przez Paryż, daremnie szukałam wzmianki o nim we francuskiej prasie. To prawda, że przez stolicę Francji codziennie przewalają się tłumy, a sporo osób – zwłaszcza latem – zamiast szukać horrendalnie drogiego noclegu woli koczować pod gołym niebem. Rzadko jednak chodzi o tak duże grupy z całkiem czytelnymi transparentami! Policja zresztą miała lepszy wzrok od dziennikarzy. Już pierwszego wieczora po wiecu pod, jeśli dobrze zrozumiałam, Notre Dame, zrobiła się niezła zadyma i aresztowano sto kilkadziesiąt osób. Dobrze, że znajomi uczestnicy Marszu na bieżąco informowali o wydarzeniach za pośrednictwem Facebooka. Francuskie dzienniki skrupulatnie dokumentują mniejsze rozróby po meczach, ale Oburzonym ani „Le Monde”, ani „Libération”, ani „Le Figaro” nie poświęciły nawet ćwierć kolumny.

Ale co tam francuskie gazety! Amerykanie bardzo długo upierali się, że okupacja Wall Street to w istocie kilkunastu bezdomnych wariatów, którzy pójdą sobie, gdy tylko skończą im się leki z pomocy społecznej… Przesadzam oczywiście, nikt nigdzie nie mówił o refundowaniu lekarstw. Władze USA do dziś zresztą udają, że nic się nie dzieje – a właśnie mija miesiąc od rozpoczęcia „okupacji Wall Street”. Tylko Obama wypowiedział się pozytywnie o protestach. Przyznał, że rozumie frustrację „99%” i powołał się na proponowane w przezeń w okresie kampanii reformy regulacji finansowych. Po czym wszczęto wysiłki (na razie płonne), by antypartyjny ruch Occupy Wall Street przekształcić w… coś w rodzaju demokratycznej wersji Tea Party.

Elity finansowe też mają swoją strategię. Jak powiada Paul Krugman, „od pogardliwego machania ręką przeszli do narzekań: Czy oni nie rozumieją, co myśmy zrobili dla amerykańskiej gospodarki?”. Tak sobie myślę, że gdyby nie Krugman (Nobel z ekonomii w 2008 r.), bankowcy i inni decydenci w ogóle nie czuliby się zobowiązani przyznać, że okupanci istnieją. W związku z tym Ruch 99% walczy przede wszystkim o uznanie w oczach „1%”, co zresztą pokrywa się z typowymi, dobrze znanymi strategiami walki mniejszości oraz pozwala prowadzić działania nie tylko bez przemocy, ale i bez wyraźnych postulatów. Co bardziej wykształceni przedstawiciele ruchu przywołują Heglowską dialektykę pana i sługi, przypominając, że bez sługi pan nie tylko nie może być panem, ale wręcz będzie miał trudności w kontynuowaniu bycia człowiekiem. Nie wiem, czy to przestraszy amerykańskie elity wystarczająco, by dobrowolnie podzieliły się astronomicznymi zyskami. Pożyjemy, zobaczymy.

Podobne wątpliwości opanowują mnie, gdy patrzę na polskie reakcje na „Oburzonych” i usiłowania kontynuacji ich przedsięwzięcia. Będąc z zawodu tłumaczką, największe pretensje mam oczywiście w kwestii filologicznej. „Oburzenie” nie wydaje mi się dobrym tłumaczeniem francuskiego słowa „indignation”, użytego przez Stéphane’a Hessela w książeczce, od której wszystko się zaczęło. I nie chodzi tu tylko o to, że skoro jestem lewaczką, feministką i zdarza mi się zajmować queer studies, to bardzo ciężko mnie czymś oburzyć (a jakże łatwo obrazić!). Polski przekład gubi etymologiczny związek z dignité, „godnością”, a przez to nie pozwala powiązać ruchu z postulatami solidarnościowców, domagających się godnego (!) życia, to znaczy takiego, w którym ich praca byłaby wartością. „Obrażeni”, jak sądzę, od razu przywoływaliby na myśl obrażoną godność. Zamiast nich otrzymaliśmy jednak „oburzonych” – w domyśle: na to, że ktoś podeptał im ich (drobno)mieszczańskie wartości.

Nie dziwi mnie więc wcale, że protest wspaniałych dzieciaków, które zorientowały się, że są karmione propagandą bez żadnego pokrycia w czekającej je przyszłości, kwituje się wzruszeniem ramion, że „skoro ich rodziców stać na czesne, to niech sobie nie uzurpują miana biednych”. Nie dziwi mnie, że byli działacze „S”, zamiast zobaczyć dziejową szansę na wskrzeszenie ruchu i przynajmniej ułamkowe naprawienie wyrządzonych szkód, wolą się indyczyć o wszędobylskie krzyże. I już całkiem nie jestem zdziwiona, że w „Gazecie Wyborczej” pod pretekstem wspierania „Oburzonych” w istocie umacnia się władzę elit i rolę „inteligencji”, już to podkreślając wysokość czesnego w Wielokulturowym Liceum Humanistycznym im. Jacka Kuronia, gdzie protest się zawiązał, już to dość absurdalnie gloryfikując absolwentów:

„żaden polityk nie będzie bał się bezrobotnych absolwentów zawodówek zarabiających 1200 zł. Ich gniew to zadanie dla policji, która tłumi burdy po meczach i wsadza do więzienia chuliganów. Ale bezrobotny absolwent uniwersytetu – zarabiający 1200 zł na śmieciowej umowie – który umie wypowiedzieć, co mu dolega, i rozumie, że polityczny porządek można zmienić, jest dużo większym zagrożeniem. Dlatego demonstracja 150 dobrze wykształconych młodych ludzi to większe wydarzenie, niż wskazuje na to jej liczebność.”

W przeciwieństwie do red. Adama Leszczyńskiego przestałam być pewna, czy polityczny porządek da się zmienić słowami – ani nawet uzyskaniem uznania. Napawa mnie jednak nadzieją fakt, że coraz więcej osób rozumie, czuje i przeczuwa, że porządek ten jest do zmiany. Upór środków masowego przekazu, polityków i finansjery, by tego nie widzieć, coraz bardziej przypomina zachowanie wściekłego dziecka, które zamyka oczy, żeby „zniknąć” złą panią przedszkolankę. Francuskie gazety coraz rzetelniej informują o protestach na całym świecie. Polskie znalazły sposób, by zadbać przy ich okazji o własny interes. Na łamach dzienników amerykańskich możemy poczytać Paula Krugmana. To znaczy, że nie tylko oburzenie, ale i jego przyczyna: fakt, że obecny stan rzeczy (koszmarne nierówności i ociekający złoceniami celebrycki styl bling-bling) narusza naszą ludzką godność, zmieniając prawa człowieka w parodię, nie da się już zbyć machnięciem ręki, wyrzekaniem, polityczną manipulacją czy kpiną.

Pojawia się jednak pytanie: czy jesteśmy gotowi rzucić realne wyzwanie temu systemowi czy raczej, w imię spokoju i utrzymania status quo, kolejny raz przełkniemy obrazę?

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.