ISSN 2657-9596

W stronę dobra wspólnego

Marcin Wrzos
11/11/2014

Tradycja dóbr wspólnych ma bardzo długą historię. Narzucona nam przez neoklasyczną ekonomię definicja homo oeconomicus, nieustannie kalkującej i zachłannej jednostki, jest stosunkowo nowa i można uznać ją bardziej za anomalię niż historyczną regułę. Nawet dziś, kiedy własność prywatna stała się fundamentem nowej neoliberalnej religii, użytkowe dobra wspólne zapewniają utrzymanie 25% ludności Ziemi.

W podręcznikach ekonomii trudno jednak szukać wzmianki o takim sposobie korzystania z zasobów. Nawet jeśli się je dostrzega, to traktuje jako bezwartościowe. Najważniejszy wskaźnik poziomu bogactwa PKB obejmuje tylko to, co wytwarzają rynki. Nic więc dziwnego, że mimo trzykrotnego wzrostu tego wskaźnika od roku 1950 poziom zadowolenia z życia niemal we wszystkich krajach pozostaje niezmiennie na poziomie roku 1975.

Przeciw historycznym obciążeniom

W Polsce debata na temat dóbr wspólnych jest znacznie trudniejsza niż w innych krajach. Po II wojnie światowej to, co wspólne stało się synonimem własności państwowej. Dziś dominującą pozycję w gospodarce mają rynki, państwa zaś, jak się wyraził Michael Bauwens, są tylko „młodszym wspólnikiem sektora rynkowego”. W okresie realnego socjalizmu państwo starało się nie tylko ograniczać znaczenie własności prywatnej, ale również innych form własności. Dobra wspólne były rugowane nie przez prywatnych właścicieli, ale przez państwo, które niechętnie patrzyło na wszelką demokratyczną społeczną samoorganizację.

Nie wszyscy jesteśmy świadomi, w jak dużym stopniu korzystamy z dóbr wspólnych. Oddychamy powietrzem, które jeszcze do nikogo nie należy. Pijemy wodę, do której mamy swobodny dostęp. Możemy swobodnie zbierać w lasach grzyby czy jagody, odpoczywać w przestrzeni publicznej.

Pamięć o dobrach wspólnych żywa jest bardziej na wsi, ponieważ lokalna specyfika życia od zawsze wymuszała tam kooperację. Wzajemna pomoc i dość swobodne, ale oparte na zwyczajowych zasadach korzystanie z własności innych było powszechne. Wymieniano między sobą nasiona, sezonowo wypasano bydło na pastwiskach sąsiada, budowano wspólne studnie, które choć znajdowały się na ziemi konkretnego właściciela, to korzystać z nich mogli wszyscy, nawet rodziny z nim skonfliktowane.

Po okresie realnego socjalizmu zostało nam przekonanie, że „wspólne” znaczy niczyje. Ułatwiło to budowanie gospodarki, która gloryfikuje własność prywatną. Dobra wspólne traktowane są jako „komunistyczny” relikt. Wartość z definicji przypisujemy dobrom, które mają właściciela: prywatnego lub państwowego. Chęć określenia dokładnych zasad zarządzania dobrem wspólnym brzmi utopijnie lub co najmniej niepraktycznie.

Nie tylko zasoby

Ten sposób myślenia po części wynika z tego, że dobro wspólne wiele osób utożsamia tylko z zasobami. Zdaniem Davida Bolliera to powszechny błąd. Oprócz zasobów wymienia on społeczność plus zestaw norm i reguł stosowanych do zarządzania nimi. Jego zdaniem dobra wspólne mają sens tylko w komplecie i zapewne nie będą w stanie przetrwać oddzielnie, bo są od siebie wzajemnie zależne. Punktem odniesienia jest społeczność, co stwarza olbrzymie problemy neoliberalnej ekonomii, w której suwerenem może być tylko jednostka.

U źródeł dóbr wspólnych zawsze leży odpowiedzialność, również za przestrzeń wokół nas. W miejscu, w którym mieszkam coraz częściej mieszkańcy organizują się i przejmują przyblokowe trawniki urządzając na nich kolorowe ogrody. Wszystkie decyzje podejmowane są demokratycznie. Każdy ma swoje miejsce do zagospodarowania i określony zakres obowiązków. W pewien sposób dochodzi do „zawłaszczenia” przestrzeni publicznej, w rzeczywistości jest to jej odzyskiwanie. Każdy może się włączyć w pielęgnację ogrodu, o ile będzie przestrzegać wypracowanych zasad. Miejsca takie nabierają indywidualnego charakteru i stają się miejscem spotkań dla mieszkańców.

Podobnych inicjatyw pojawia się coraz więcej. Ludzie współdziałają, by zaspokajać swoje potrzeby. Wymaga to jednak zmiany w myśleniu. Chcąc mieć dostęp do zdrowej żywności, ludzie organizują się w kooperatywy spożywcze. Rozwija się dynamicznie ruch Slow Food. Zaczynają powstawać towarzystwa ubezpieczeń wzajemnych, lokalne waluty i rozwija dynamicznie społeczność wolnego oprogramowania. Budżety partycypacyjne, których źródeł należy poszukiwać w dobrach wspólnych, rozprzestrzeniają się niczym wirus. Wprowadza go coraz więcej miast w Polsce, chociaż jeszcze nie do końca wszyscy rozumieją „o co w tym chodzi”.

Jednocześnie rozwijają się ruchy społeczne, które walczą z prywatyzowaniem dóbr wspólnych. W Warszawie przykładem może być prywatyzacja SPEC, przedsiębiorstwa ogrzewającego mieszkania w mieście. Z ideologicznych powodów sprzedano coś, co funkcjonowało bardzo dobrze, przynosząc nawet zyski. Sprzedano mimo, że wcześniej z publicznych pieniędzy przeprowadzono kosztowny proces unowocześnienia infrastruktury. Zjawisko to doczekało się już specjalnego terminu: prywatyzacja zysków.

Korporacje coraz agresywniej starają się rozszerzać stan swojego posiadania kosztem dóbr wspólnych. Doskonale ilustruje to przykład miejskich wodociągów. Pomysły na ich prywatyzację stają się coraz powszechne. Następnym konsekwentnym krokiem jest wprowadzenie opłat za wodę (a nie za jej doprowadzenie). I tak rzeczywiście już się dzieje, co zawsze budzi szeroki społeczny protest. We Włoszech w referendum na temat prywatyzacji miejskich wodociągów i innych zasobów wodnych w kraju aż 94% głosujących odrzuciło możliwość prywatyzacji.

Ramy naszej przyszłości

W trosce o wzrost PKB lub bilans korporacji nie uwzględnia się tego, co John Ruskin nazywa „antybogactwem”. Są to niemierzalne i niezamierzone szkody wyrządzone przez rynki. Koszty „antybogactwa” przenoszone są przede wszystkim na dobra wspólne. Dlatego, jak zauważa David Bollier, działalność rynkowa kłóci się z wartościami ekologicznymi. Dobra natury nie mają nalepki z ceną. Ograniczoność zasobów coraz częściej uświadamia nam, że powszechne w neoliberalnej ekonomii przekonanie, że jak coś nie ma przypisanego właściciela, to nie należy do nikogo, jest na dłuższą metę nie do utrzymania.

Własność prywatna nie jest wrogiem dóbr wspólnych. Potrzebna jest jednak równowaga, która uległa w ostatnich dziesięcioleciach zachwianiu. Przewaga rynków i bierna rola państwa sprawiają, że dobra wspólne są coraz bardziej zagrożone. Jak zauważa David Bollier, musimy wciąż zużywać więcej i więcej nieodnawialnych zasobów, szybciej i szybciej, po to tylko, żeby utrzymać obecny standard życia – jednocześnie tworząc coraz więcej „antybogactwa”, z którym nikt nie chce się zmierzyć. Globalne ocieplenie jest logiczną konsekwencją takiej mentalności.

Idea dóbr wspólnych daje nam ramy dla opisu nowej przyszłości, w której ważną rolę będzie pełnić samoorganizacja i samorząd. Już teraz uzupełnia to, a zarazem stanowi wyzwanie dla działalności państwa. Jak pisze David Bollier: „w dobru wspólnym chodzi o opiekę nad tym wszystkim, co posiadamy wspólnie, jako ludzie. O dbałość, abyśmy to dziedzictwo chronili i przekazali, nieumniejszone, następnym pokoleniom. To obejmuje wszystko, od dziedzictwa wiedzy i kultury, przez spójność naturalnych ekosystemów, przestrzeń publiczną i tradycje społeczności, niezbędne do życia wspólnie użytkowane lasy, łowiska i uprawy, aż do niezliczonych innych zasobów, jakie moralnie lub prawnie współposiadamy”.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.