ISSN 2657-9596

Szkoła to nie firma

Lech Mergler
16/02/2012

Zapowiedź tzw. restrukturyzacji sieci szkół w Poznaniu spowodowała, że spędziłem w tygodniach przedświątecznych wiele godzin na poświęconych temu licznych spotkaniach i debatach publicznych. Restrukturyzacja (likwidacja, przekazanie, przeniesienie, połączenia…) szkół została przygotowana niechlujnie, ogłoszona za późno i nieodpowiedzialnie. Dyskutowano o niej na spotkaniach w szkołach z udziałem rodziców, nauczycieli, reprezentantów samorządów osiedlowych i przedstawicieli władzy, na tłumnie obleganych komisjach rady miasta (ds. oświaty), na posiedzeniach komisji dialogu obywatelskiego oraz podczas publicznych debat organizowanych przez redakcje lokalnych gazet.

Na niemal każdej otwartej dyskusji było minimum sto osób, a rekord to ponoć czterysta. Na każdej było gorąco jak na wojnie, a emocje i ich ekspresja jak na powściągliwy Poznań, odnoszący się z respektem do władzy – ekstremalne. Na każdej wybrzmiewał ten sam mniej więcej komunikat zgromadzonych – nie chcemy takich zmian! Rodzice, nauczyciele i działacze osiedlowi powołują stowarzyszenia „obrony szkół”. Ogólnomiejskim zwornikiem poszczególnych działań stało się Porozumienie Szkolne i Przedszkolne, którego celem jest solidarne występowanie wobec władz z postulatami szkolnymi. Z innych miast przychodzą podobne informacje o „buntach szkolnych”, które przyjmują bardziej radykalne formy. W Bytomiu odbył się regularny szkolny strajk okupacyjny, w Warszawie głodówka, a co gdzie indziej się przydarzy – zobaczymy. Są już podejmowane próby skoordynowania działań w skali kraju.

Elementarne, a na pewno oficjalne wytłumaczenie rozproszonych, czyli miejsko-gminnych, lokalnie oddolnych acz powszechnych prób majstrowania przy edukacji publicznej – to niż demograficzny oraz kryzys finansowy miast. Kasy nie ma, uczniów coraz mniej, więc szkoły „trzeba zamykać”, bo utrzymywanie pustych sal jest bez sensu. Lepiej te pieniądze ewentualnie wydać tak, żeby było lepiej uczniom – w innej szkole albo pod innym tzw. organem prowadzącym, który obetnie koszty (bezpośrednie), a i kasę sam załatwi, choćby w części. Oraz podniesie jakość „usług edukacyjnych”. Tyle że nauczyciele i rodzice jakby nie rozumieją tego, że ich dzieciom-uczniom ma być lepiej, a w ogóle to taniej. I dziwią się, że kwestia wyników nauczania zeszła na drugi plan.

Jest oczywiste, że w takiej sprawie i sytuacji grają rozmaite czynniki i interesy, w tym partykularne (np. obrona statusu gwarantowanego przez Kartę Nauczyciela). Ale też trudno nie widzieć, że nie tylko PO od lat stara się okrawać sektor publiczny pod mitycznym uzasadnieniem, że prywatne jest tańsze i lepsze. Prywatyzacja usług publicznych (w tym edukacji, lecznictwa, komunikacji) i majątku komunalnego jest chyba jedynym wymiernym pomysłem ogółu władz miejskich na radzenie sobie z problemami, nie tylko w obecnej sytuacji.

Przeczuwając całą złożoność sytuacji, chciałbym tu skupić się tylko na jednym jej aspekcie. Dlaczego ludzie „bronią szkół” i czego właściwie „bronią”, sprzeciwiając się zmianom, które prezydenci i burmistrze pospołu z radnymi chcą im serwować? Wydaje się, że w tym oporze tkwi coś wspólnego, o bardziej ogólnym znaczeniu, co nie daje się wyjaśnić bezwładnością materii społecznej, spontanicznym oporem wobec zmian, przywiązaniem do bezpiecznego status quo. I co nie da się też wyjaśnić przez fakt, że zarzuty stawiane działaniom władz wobec szkół wszędzie brzmią podobnie.

Nową jakością jest konstytuowanie się poprzez protest społeczności lokalnych jako podmiotów zbiorowych życia społecznego, nawet politycznego – wokół szkoły. Staje się ona symbolem lokalnej więzi, a także – w dzielnicach bardziej historycznych – wyrazem tożsamości. Wraca albo wzmacnia się jej tradycyjna funkcja lokalnego centrum życia społecznego. Na osiedlach, gdzie frekwencja w wyborach do rady osiedla wynosiła raptem kilka procent, połowa (!) mieszkańców (czyli kilka tysięcy osób) podpisuje list „w obronie szkoły”, a rodzice, uczniowie, absolwenci, nauczyciele, także dyrekcja (!), działacze osiedlowi roznoszą ulotki, kleją plakaty, ślą setki mejli i organizują zebrania, często-gęsto przypominające wiece. Można nie doceniać lub krytykować (uczniowie protestują!), ale jest to jedna z większych fal całkowicie oddolnej, spontanicznej samoorganizacji w Poznaniu w czasach „wolnej Polski”.

Skondensowanym wyrazem tego, co się dzieje jest idiom „nasza szkoła” (i „nasze przedszkole”), występujący w wypowiedziach, pismach, apelach, odmieniany, powtarzany, wykrzyczany. „Nie pozwolimy zamknąć naszej szkoły!”. „Nie oddamy naszej szkoły w obce ręce!”. „Uratujcie naszą szkołę!” Jeśli „nasza”, to istnieje jakieś MY, lokalna społeczność szkolna, którego istnienia o takiej intensywności może nawet nikt wcześniej nie podejrzewał…? I lokalna społeczność osiedlowa, szersza, zawierająca tę pierwszą i będąca zwykle jej zapleczem, bazą społeczną, odniesieniem. Ten zwrot („nasza szkoła”) w warstwie językowej wyraża istnienie podmiotów zbiorowych, z którymi władza ma problem, kiedy próbuje przerobić oświatę po swojemu.

Szkoła publiczna, mająca lokalny obwód, prowadzona przez miasto/gminę jest „nasza”, a szkoła prowadzona przez „fundację”, „inwestora”, salezjanów, pijarów, kurię itd. „nasza” nie jest. Dlaczego? Nie do końca tylko przy okazji dodać trzeba, że rodzice niezbyt się palą do tworzenia organizacji (stowarzyszeń), które miałyby ich szkołę poprowadzić. Komentarz może być różny, także krytyczny. Ale jeśli Polska jest krajem, w którym pracuje się najwięcej Europie, najwięcej na umowach śmieciowych, to na możliwości społecznej aktywności trzeba spojrzeć z uwzględnieniem tego faktu – że dyktat rynku pracy ma charakter nadrzędny. Bo nie ma mieszkań dostępnych i trzeba brać kredyty hipoteczne, żeby kupić minimalne własne mieszkanie… A jak tu mieć dzieci bez mieszkania? Taniego, komunalnego najmu nie ma. Trzeba więc pracować, pracować, pracować, żeby pracy nie stracić i kredyt spłacać, bo można też stracić mieszkanie…

Inna rzecz, że władze miejskie, przynajmniej w Poznaniu, nie sprzyjają lokalnym inicjatywom rodziców, te „obce ręce”, które mają przejmować szkoły lub przedszkola, to „ugadane” instytucje, organizacje, uwikłane w związki z władzami, przenikające się z nimi w radach nadzorczych, ew. osoby kościelne itd. Jednak także propozycje „doinwestowania” szkoły, dofinansowania, kapitalnych remontów, sal komputerowych itd. przez „obce ręce”, nie tylko nie przekonują rodziców, ale często wywołują ich wrogość, agresję, krzyki: „Nie damy się kupić!”, „Nasze dzieci nie są na sprzedaż!”…

Czy ludność jest aż tak bardzo przywiązana do swojego samorządu, miejskiego, gminnego, że z tego akurat powodu woli szkoły samorządowe niż „społeczne”? A może to „resztki komuny” w głowach powodują, że „szkoła państwowa” (często używane określenie) jest „lepsza” niż jakkolwiek inna?

Wydaje się, że wchodzi tu w grę inne wyjaśnienie. Nad walory rozwiązań „rynkowych”, para-rynkowych, gdzie podmioty są różne, oferta szeroka i możliwości rozmaite, ludzie zaczynają coraz szerzej przedkładać sektor publiczny. Nie dlatego że on jest „lepszy”, bo bywa dziadowski, biedny, źle zorganizowany i skorumpowany. Ale zawiera on obietnicę, iż ponieważ jest „wspólny”, właśnie „nasz”, mamy, a przynajmniej powinniśmy mieć, jakąś nad nim kontrolę. Np. w placówce oświatowej gminnej odbywa się konkurs na dyrektora. Nawet jeśli bywa nieuczciwy, odzwierciedla jakoś lokalny układ sił społecznych. W placówce prowadzonej przez stowarzyszenie, kościół, dyrektora wyznacza szef. Mieszkańcy, jeśli w ich okolicy znika szkoła „miejska” i są tylko „społeczne” albo „prywatne”, ale o statusie szkół publicznych, są zaniepokojeni, zagrożeni, bezradni. Bo w stosunku do szkoły „miejskiej” mają jako podmioty samorządu lokalnego (mieszkańcy, obywatele) jakieś szanse, w starciu z „obcą” szkołą mogą iść tylko do sądu. Przeciw wielkiej fundacji, kościołowi, panu biznesowi…

Pytanie „demokracja (samorząd) czy rynek?” ma też inne aspekty. Choćby to, że ludność odrzuca przekonanie władz, że szkoły muszą ze sobą rywalizować, żeby najlepsze przetrwały. Ludzie na zebraniach mówią, że szkoły powinny współpracować, żeby te słabsze się poprawiły. Inny motyw: szkoła miejska nie zbankrutuje, a „prywatna/społeczna” tak… itd. itd. itd. Konflikty wokół „restrukturyzacji” szkolnictwa wskazują na to, że hasło „miasto to nie spółka z o.o.” trafiło w końcu pod strzechy.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.