ISSN 2657-9596

Nie wstydźmy się być odpowiedzialni

Krzysztof Nawratek
21/02/2012

W połowie listopada na zaproszenie Fundacji Bęc Zmiana wygłosiłem wykład zatytułowany „Nowa Czerwona Architektura”. Spotkanie miało miejsce w budynku Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej i na sali byli głównie studenci architektury. Sala nie była specjalnie zatłoczona, jak mi powiedziano, polskich studentów architektury nie interesują teorie. Wykład był umiarkowanie udany, miałem wrażenie – potwierdziły to pytania – że słuchacze uważali, że opowiadam bajki o żelaznym wilku, mało mające wspólnego z tym czym „naprawdę” jest architektura, czyli z projektowaniem budynków.

Pytania w rodzaju „Po co projektujemy akurat taki budynek?” albo „Komu ten budynek – proces jego powstawania i użytkowania – będzie służył?”, nie wydały się większości moich słuchaczy ani interesujące ani ważne. Próba przedstawiania architektury jako działalności uwikłanej w zależność od polityki, gospodarki, kultury czy procesów społecznych budzi niechęć i oskarżenia o „ideologizację” profesji. Dla mnie to nic nowego, to w końcu teza, jaką postawiłem w mojej pierwszej książce Ideologie w przestrzeni. Próby demistyfikacji (Kraków 2005). Książkę czytają socjologowie czy geografowie, ale nie architekci. Jedyna recenzja, jaka ukazała się w prasie architektonicznej, nie świadczyła o choćby powierzchownym zrozumieniu mojej tezy. Architekci źle znoszą, gdy przypomina im się, że nie są niezależnymi ekspertami, lecz jedynie wykonawcami woli klienta.

Nie dziwię im się oczywiście, szczególnie dziś takie wypominanie musi drażnić. To w końcu architektów należy winić na równi z bankierami za kryzys, który prawie cztery lata temu złapał miasta za gardła i nie chce puścić. Spekulacje finansowe szły ręka w rękę ze spekulacjami na rynku nieruchomości. Do beneficjentów tego sztucznego boomu należeli architekci, którzy oczywiście dziś woleliby o tym zapomnieć. Współczesna architektura (zwłaszcza w Europie) rzadko odnosi się do kwestii społecznych. Tradycja społecznie zaangażowanej architektury jest w zaniku, pozostały jedynie strzępy wrażliwości w inicjatywach takich jak Architecture for Humanity – organizacji projektującej pro bono budynki dla uchodźców i społeczności globalnego Południa.

Przez wieki architektura była przedłużeniem polityki i gospodarki, a architekci służyli jedynie elitom. Jednak prawie sto lat temu modernistyczni architekci skupieni wokół założonego w 1928 r. Międzynarodowego Kongresu Architektury Nowoczesnej (CIAM) spróbowali odejść od architektury dla wybranych i uczynić ją narzędziem demokratycznej i równościowej emancypacji. Oczywiście nie byli oni pierwszymi. XIX-wieczni reformatorzy próbowali tego samego, a osiedla robotnicze są do dziś budzącymi szacunek pamiątkami takiego myślenia. Jednak CIAM idee sprawiedliwości społecznej postawił w centrum swojej działalności. Nie wiemy oczywiście co stałoby się z ideami modernizmu, gdyby nie okropności II wojny światowej. Pozostawiła ona Europę i dużą część świata w stanie katastrofy – zarówno społecznej, gospodarczej, jak i przestrzennej. Jeśli dziś mówimy o potrzebie oszczędzania, o cięciach budżetowych, dobrze byłoby pamiętać, że radykalna, wspólnotowa modernistyczna architektura rozkwitła po II wojnie właśnie dlatego, że był to czas ubóstwa i wyrzeczeń.

Dzisiaj natomiast, jak pokazuje Naomi Klein, ideolodzy neoliberalizmu wykorzystują kryzys do wspierania prywatyzacji, aby zniszczyć to, co jeszcze pozostało wspólne, zwiększając nierówności społeczne. Warto więc przypomnieć historyczny moment, kiedy na prawdziwy kryzys, prawdziwą katastrofę znaleziono dokładnie odwrotną odpowiedź: nie więcej prywaty, lecz właśnie mniej egoizmu, a więcej empatii i równości. To ta odpowiedź na długie lata przyniosła Europie pokój i dobrobyt.

Więcej empatii i równości to w miastach budownictwo społeczne i socjalne, to normy budowlane, to zamiana slamsów na mieszkania z łazienkami i bieżącą wodą. To szkoły i przedszkola, to domy kultury. By jednak to wszystko mogło się zdarzyć, architektura musi dotyczyć ludzkich potrzeb, a nie spekulacji. Jeśli zaś mowa o ludzkich potrzebach, to liczą się właśnie ludzie tu i teraz, ludzie których trzeba pożywić, odziać, dać im dach nad głową. Tego nie osiągnie się, nadmuchując kolejną giełdową bańkę. Mówmy o potrzebach i żywych ludziach, a nie abstrakcyjnych wskaźnikach gospodarczych. Zamiast rozprawiać o „skali bezrobocia”, powiedzmy, że trzeba dom wybudować i że ludzie chcą mieć poczucie sensu swojej egzystencji.

W szkole architektury na Uniwersytecie w Plymouth, gdzie pracuję, widać wyraźną zmianę w tym, co i jak studenci projektują. Zamiast galerii sztuki i muzeów, które pozwalają rozbłysnąć indywidualnej ekspresji, moi studenci mierzą się z ideami takimi jak reindustrializacja czy uprawa żywności w miastach. Rozmawiamy więc o recyklingu, o odpadach, o brudzie, o tym, że nie wstydzimy się przemysłu w mieście, bo nie wstydzimy się pokazać pracy, znoju i technologii. Jeśli rozmawiamy o centrum miasta, to nie jako o „salonie”, po którym przechadzają się znudzeni mieszczanie szukający coraz to nowych podniet, lecz jako o pokoju dziennym z otwartą kuchnią. Może niekoniecznie bigos trzeba tam gotować, ale fartucha uwalanego mąką wstydzić się nie będziemy!

To nie tylko zmiana w myśleniu o mieście, ale też bardzo mocne przewartościowanie estetyczne. Koniec ze sterylnością, ze szkłem i białymi płaszczyznami. Koniec z materiałami, które lśnią nowością przez sezon, by potem ustąpić miejsca jeszcze nowszym. Nie zmiana, lecz trwałość, nie połysk, lecz ślad używania. W końcu – nie konsumpcja, lecz produkcja, nie klasa średnia, lecz ludzie pracy.

To również deklaracja zrozumienia tego, że jak w 1933 r. pisał czeski architekt Jiří Kroha, „przestrzeń architektoniczna to przestrzeń wspólnotowa”. Dziś więc rozmawiamy ze studentami o „hakowaniu” systemu nie po to, by stworzyć jakąś tymczasową strefę autonomiczną, lecz po to, by przejąć instytucje, by zmienić system. Nie może być inaczej, jeśli projekty podbudowane są analizami technologii, zależności pomiędzy poszczególnymi systemami i procesami. Gdy rozmawiamy o rolnictwie w miastach, to nie są działki z marchewką, lecz wysoko stechnicyzowane procesy, połączone z innymi/między sobą według zasady „od kołyski do kołyski”. (Chodzi o ideę, że odpad z jednego procesu może być surowcem w drugim, że „śmierć” produktu powinna być narodzinami innego produktu. to jest rodzaj hiper-recyklingu, który jest w po prostu integralną częścią produkcji).

Miasta współczesne utraciły polityczną podmiotowość oraz powód, by istnieć. Dziś są bardziej zasobem, polem, na którym żerują globalne rynki niż samodzielnym graczem na tym rynku. Odbudowa podmiotowości miasta jest konieczna, by miasto – a wraz z nim jego mieszkańcy – mogło przetrwać. To proces, w którym muszą wziąć udział również architekci, mający dość odwagi, by marzyć i wziąć za swoje marzenia odpowiedzialność.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.