ISSN 2657-9596
Fot: Magda Mosiewicz

Miejskie dobra wspólne i pasożytnicza urbanizacja, czyli jak zatrzymać złodzieja

Piotr Juskowiak
02/10/2014
Odrodzenie zainteresowania dobrami wspólnymi (commons), poparte m.in. przez ekonomiczną nagrodę Nobla dla Elinor Ostrom oraz globalne walki skoncentrowanych na nich ruchów społecznych, stanowi świetną okazję do przyjrzenia się zbiorowi ustalonych poglądów na urbanizację i politykę miejską.

Warto to zrobić, wykorzystując stosunkowo nowe spojrzenie na miasto jako przestrzeń tego, co wspólne. Ta perspektywa, forsowana przez takich teoretyków jak David Harvey czy Antonio Negri, nie tylko uwypukla jego wspólnotowy charakter, dostrzegając w mieście zbiorowy wytwór zamieszkujących je osób, ale też uwrażliwia jego mieszkańców na zagrożenia związane ze współczesną, publiczno-prywatną falą grodzeń, wywłaszczeń czy kontroli.

Zmiana dyskursu, za pomocą którego opisujemy nasze miasta, to szansa na porzucenie zdradliwego słownika neoliberalizmu (w swojej złagodzonej wersji uwzględniającego także takie terminy jak „partycypacja”, „kreatywność” czy „przestrzeń publiczna”) i uwidocznienie dokonywanych w jego ramach codziennych i zakrojonych na szeroką skalę kradzieży miejskiego bogactwa. Szansa, której nie sposób wykorzystać bez ponadklasowego porozumienia oraz odnowy oddolnej tradycji samorządności i współpracy, co wiązać się musi z wyraźnym zakwestionowaniem stojących za pasożytniczą urbanizacją kapitalistycznych struktur ekonomicznych.

Miejskość i to, co wspólne

Połączone losy miast i dóbr wspólnych, jak przekonuje w swojej najnowszej książce „Stop Thief! The Commons, Enclosures and Resistance” wybitny historyk Peter Linebaugh (, to historia długowiecznego antagonizmu – ostateczny rozkwit i rozrost tych pierwszych to konsekwencja brutalnego wywłaszczenia drugich: opartych na demokratycznym gospodarowaniu przestrzeni wiejskich. Wyraźną zmianę tego stosunku przynosi dopiero obecna, trzecia fala grodzeń związana z kolejnymi przeobrażeniami kapitalizmu. Pozytywne efekty dokonującego się na naszych oczach przejścia to, z jednej strony, popularyzacja niekapitalistycznych, wspólnotowych modeli wytwarzania i wymiany dóbr (spółdzielnie, kooperatywy, miejskie ogródki), z drugiej – rosnąca świadomość faktu, że każdy z mieszkańców to pełnoprawny współtwórca i współwłaściciel swojego miasta, umożliwiający, dzięki własnej szeroko rozumianej pracy, jego codzienny metabolizm i historyczne trwanie.

Na zmiany te reaguje powoli język nauk i ruchów społecznych, oferując nam nowe, bardziej otwarte i dynamiczne rozumienie tego, co wspólne. Znajduje to swoje przełożenie na gruncie miejskiej polityki w zakresie alternatywnych sposobów organizacji i dystrybucji miejskiego bogactwa. Rozszerzenie pojęcia dóbr wspólnych o niematerialne efekty ludzkiej współpracy (np. kulturę, język, styl życia, komunikację, wiedzę, sztukę, informację) pozwala widzieć w jego miejskich odmianach coś więcej aniżeli zastane, skończone i materialne dobra naturalne (woda, powietrze, ziemia, las itp.), jak również przenieść akcent z samych zasobów na nieodłączną im praktykę uwspólniania. Tę zaś postrzegać jako świadome odwrócenie mechanizmów wolnorynkowych, podejmowane w duchu kooperacji, solidarności i pomocy wzajemnej. Obecność tych ostatnich, jak również horyzontalne i antyhierarchiczne formy organizacji oraz dowartościowanie zjawiska współdzielenia, pozwalają widzieć współczesnych „kommonersów” (tzn. wytwórców, strażników i beneficjentów dóbr wspólnych) zarówno w miejskich ogrodnikach i skłotersach, jak i członkiniach globalnego ruchu Occupy.

Przedstawione rozumienie dóbr wspólnych, zakładając istnienie tworzącej je i opiekującej się nimi wspólnoty, zrywa zatem z neoliberalnym równaniem: wspólne to niczyje. Okazuje się też, co równie ważne, zyskującym na znaczeniu narzędziem służącym odzyskiwaniu lub uspołecznianiu przestrzeni rozkładanej przez kapitał i podporządkowanych mu aktorów publicznych – niszczejących pustostanów, opuszczonych lotnisk, skwerów i fabryk czy prywatyzowanych przez miejskie elity parków.

Cicha kradzież

Produkcja miejskich dóbr wspólnych, choć zakorzenia się w codziennych praktykach konsumpcji i reprodukcji, pozostaje wyjątkowo wrażliwa na przeciwstawne jej logice działania kapitału i neoliberalnego państwa. Sprzyja temu z pewnością radykalnie otwarty i odnawialny charakter miejskiego bogactwa, jak również jego swoista przezroczystość. Wielu autorów twierdzi wręcz, że dobra wspólne stają się widoczne dopiero w chwili swojego zaniku – gdy ulegają zniszczeniu lub prywatyzacji. Podejmowane w takiej sytuacji akty oporu okazują się często spóźnione. Tezę tę potwierdzają kolejne przykłady gentryfikacji w miastach o silnej tradycji protestu (Nowy Jork, Berlin, Barcelona, Londyn, Buenos Aires) dokonywane przy cichym lub nieświadomym współudziale artystów i aktywistów. Doprowadziło to nie tylko do wymiany dotychczasowych mieszkańców objętej procesem gentryfikacji dzielnicy (klasy robotniczej, emerytów, przedstawicieli mniejszości etnicznych), ale i do utraty kojarzonej z nimi miejskiej wyjątkowości czy autentyczności.

Gentryfikacja to tylko jeden z przykładów neoliberalnego grodzenia miejskich dóbr wspólnych. Pozostałe to m.in. utowarowienie metropolitalnych subkultur i estetyki (np. graffiti, grunge, skateboarding), urynkowienie ulicznych form komunikacji i ekspresji (vlepki, flash mob), ograniczenie dostępu do przestrzeni rekreacyjnych (parki, place zabaw, boiska sportowe, akweny), prywatyzacja i/lub zmiana funkcji przestrzeni publicznych czy wreszcie – przejmowanie miejskich „nieużytków” i zaostrzenie kontroli w stosunku do zarządzających nimi aktywistów (skłotersów, ogrodników, animatorów centrów społecznych itp.). Przechwyceniu podlega w ich wypadku nie tylko niematerialne dobro, ale i materialna przestrzeń jego użytkowania, co usprawiedliwiane bywa koniecznością modernizacji i postępu, poprawy jakości życia i stopnia bezpieczeństwa mieszkańców czy – co znacznie bliższe prawdy – zwiększania ekonomicznej atrakcyjności miasta i idącej za tym maksymalizacji zysków. Krajobraz po tak prowadzonej bitwie to zatem nie tylko mnożące się w miastach całego świata kamery przemysłowe, płoty czy punkty ochrony, ale i estetyzująca okolicę mała architektura, miejska zieleń czy sztuka publiczna.

Tak rozumianemu grodzeniu dóbr wspólnych towarzyszy często całkowita zmiana stylu życia korzystających z nich ludzi – w tym utrata mieszkania i środków utrzymania. Pozwala to je łączyć z historycznymi przykładami grabienia „wspólnego pastwiska”. Tym, co odróżnia nowe formy wywłaszczeń od starych, jest rosnąca cierpliwość, wyrafinowanie czy nawet dyskrecja stojących za nimi aktorów. David Bollier pisze w tym kontekście o cichych i nieprzyciągających uwagi kradzieżach, które pozbawiają zawłaszczone dobra wyróżniających je cech oraz „szkodzą ludzkim zdolnościom samoorganizacji i samorządności, samodzielnego zaspokajania potrzeb, ochrony własnej kultury i sposobu życia” (The Commons. Dobro wspólne dla każdego, Zielonka 2014).

Pasożytnicza urbanizacja i nowe ruchy miejskie

Szczególne zainteresowanie współczesnego kapitalizmu dla wyjściowo nierynkowych, ale podlegających skutecznemu utowarowieniu praktyk uwspólniania skłania badaczy do poszukiwania nowych miejskich metafor. Jedną z lepszych propozycji opisu takiego stanu rzeczy jest termin „pasożytnicza urbanizacja”, którym posługuje się w swojej ostatniej książce „The New Urban Question” Andy Merrifield. Zwraca on uwagę na sprawność systemu w neutralizowaniu potencjalnych ogniw oporu, ale i właściwą mu niezdolność do usunięcia stanowiącej o jego istocie nierówności, i przypomina, że trwałość owego zjawiska to wspólny interes miejskich elit, zaniepokojonych coraz większą ilością alternatyw dla oferowanego przez nie modelu rządzenia. W miastach na całym świecie nie brakuje niestety udanych prób kooptowania dla tych celów samych miejskich aktywistów, co skutkować może neutralizacją politycznego potencjału dóbr wspólnych, jak również klasową barierą dostępu dla tych, którzy najbardziej ich potrzebują. Przykładów dostarczają tu nieudolne kopie miejskich commons w rodzaju wykluczających najuboższych, oddolnie grodzonych miejskich upraw czy sieci wymiany dla klas średnich.

Zauważmy, że takie postawienie sprawy – utożsamienie miejskiego pasożyta z nielicznymi, lecz monopolizującymi władzę elitami – odpowiada rozpoznaniu oferowanemu przez same ruchy społeczne. Odzyskiwanie miasta staje się dla nich tożsame z upodmiotowieniem osławionych 99%, czyli osób pozbawionych prawa do decydowania o kształcie procesów urbanizacyjnych i sposobie prowadzenia miejskiej polityki. Wymusza to na miejskich aktywistach wyostrzenie wrażliwości na niesprawiedliwość przestrzenną i nierówności klasowe oraz zachęca do uporczywego budowania politycznego sojuszu przeciwko pozostającemu w mniejszości kapitałowi, a ponad dotychczasowymi różnicami w spojrzeniu na to, co miejskie. Kluczowe znaczenie odgrywa w tym wypadku uczenie się w ramach ruchu, które pozwala na horyzontalną i ponadlokalną wymianę doświadczeń i taktyk pomiędzy aktywistami z całego świata, jak również dzielenie się wiedzą umożliwiającą odzyskiwanie i radykalne demokratyzowanie prawa do miasta.

Choć język dóbr wspólnych nie należy do kluczowych elementów toczonej w Polsce dyskusji nad kształtem i powinnościami polityki miejskiej, warto pamiętać, że zachowuje on swój wyjściowy sens tylko jako narzędzie krytyki, kontestacji czy wreszcie zniesienia dominującego modelu gospodarczo-politycznego. Nie można w nim zatem upatrywać ani narzędzia reformy współczesnego kapitalizmu i państwa, ani sposobu na powrót do historycznych modeli gospodarowania zasobami. Dobra wspólne, nie służąc antymiejskiemu eskapizmowi i klasowemu separacjonizmowi, wyposażają nas w instrumenty do budowania rzeczywistej alternatywy. Ta zaś uruchamiana być musi w samym sercu neoliberalnego splotu państwa i kapitału. Skoro, jak pisze Linebaugh, współcześni kommonersi nie mogą już uciec do lasu czy w góry, muszą podjąć się bezprecedensowego zadania uwspólnienia miasta.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.