ISSN 2657-9596

Potęga roju

Bartłomiej Kozek
27/09/2013

Założyciel pierwszej na świecie Partii Piratów zdecydował się podzielić ze światem doświadczeniami w tworzeniu od zera nowej organizacji.

Na początek niniejszego artykułu muszę się wam zwierzyć – straszna ze mnie zrzęda. Potrafię wbić szpilę w każdy, napompowany w mojej ocenie nadmiernym entuzjazmem projekt – polityczny, społeczny czy medialny. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie innego postępowania, widziałem bowiem, jak niczym nieskrępowany entuzjazm i pragnienie „zrobienia wszystkiego natychmiast” może prowadzić do klapy nawet dobrze zapowiadające się przedsięwzięcia i wypalenia zaangażowanych w nie ludzi.

Moje momentami chorobliwe przyzwyczajenie do tego, by zamiast snuć romantyczne marzenia o potędze poświęcić się pracy, pracy i jeszcze raz pracy sprawiło, że ma druga połówka zdecydowała się wręcz na sformułowanie „prawa Kozka”. Zgodnie z nim osoby, którym mówi się, że inicjatywa X czy Y jest bezsensowna, beznadziejna, wyczerpująca i realizowana w niesprzyjających warunkach, zostają w tejże inicjatywie i rzeczywiście się w nią angażują znacznie częściej niż te, przed którymi roztacza się wizję mlekiem i miodem płynącego raju na ziemi i które uciekają z przerażeniem, kiedy tylko widzą, jak rzeczywiście ów raj wygląda.

Z motyką na Marsa?

Powyższy wstęp nie ma charakteru wyłącznie anegdotycznego – takie a nie inne podejście do aktywności społecznej siłą rzeczy rzutowało na moją lekturę wydanej niedawno i dostępnej do darmowego pobrania książki Ricka Falkvingego „Swarmwise”. Autorowi nie sposób odmówić doświadczenia – gdy 1 stycznia 2006 r. umieścił w sieci prowizoryczną stronę Partii Piratów i zalinkował do niej na jednym z internetowych forów, nie spodziewał się, że rozpocznie polityczną przygodę, która skończy się dwójką pirackich eurodeputowanych w Parlamencie Europejskim, reprezentacją w parlamencie Islandii, Senacie Republiki Czeskiej, niemieckich Landtagach oraz mniejszą lub większą obecnością w życiu politycznym w przeszło 70 krajach świata.

Falkvingego można śmiało uznać zarówno za „człowieka idei”, jak i „człowieka sukcesu”. Choć nie zamierzam mu tego odmawiać, to jednak momentami wynikająca z tego faktu maniera pisarska może wydać się irytująca, ewentualnie – raczej obezwładniająca niż mobilizująca. Łatwo bowiem nawoływać do tego, by stworzyć ambitną inicjatywę, mającą za cel „zajść tam, gdzie nikt inny jeszcze nie zaszedł”, lekko parafrazując znane ze „Star Treka” motto. Jeśli jednak chcemy wynieść z lektury jego książki coś pożytecznego, przygotujmy się na konieczność filtrowania takich zapewnień, opartych na przekonaniu, że model biznesowy z sektora internetowego da się z łatwością zaaplikować do dowolnej dziedziny życia.

Autor oferuje czytelnikowi alternatywę – wizję stworzenia wielkiego, dynamicznego, oddolnego i partycypacyjnego ruchu społecznego. To niewątpliwie wizja bardziej kusząca niż gnicie na tej czy owej kanapie albo poddawanie się chronicznej grantozie. Falckvinge twierdzi, że ambitna idea zmiany społecznej, odpowiednia twarz, mogąca ją ciągnąć, a także przyzwolenie na zdecentralizowaną aktywność (zamiast permanentnej hierarchizacji) tworzą koktajl, który może odnowić społeczeństwa oraz reguły nimi kierujące.

Jak to zrobić

Przede wszystkim – przygotowanie jedynie szkieletowego zarysu struktury organizacji oraz dróg dojścia do postawionego celu – niezależnie, czy miałby on dotyczyć reformy praw autorskich, wyeliminowania głodu na świecie czy wejścia na rynek nowego produktu. Kluczowe jest, by pomysłodawca nowego ruchu (który ze względu na jego charakter Falkvinge woli nazywać „rojem”) wiedział, jakie cele muszą zostać zrealizowane na drodze do osiągnięcia celu ostatecznego, a także szybko był w stanie wyłowić z gromadzących się wokół niego osób te, które będą np. koordynować działania na określonym terytorium lub określonego typu.

Dla miłośniczek i miłośników hierarchicznych struktur i podejmowania decyzji praktyczna realizacja powyższej wizji może wydawać się koszmarem. Otrzymujemy organizację, w której każda i każdy, jeśli uzyska aprobatę dwóch innych osób, może podjąć samodzielne działanie, które jej/jego zdaniem wyjdzie jej na dobre, na przykład wyśle komunikat prasowy. Decyzje, które są w niej podejmowane, powinny jak najczęściej być wynikiem ucierania się stanowisk, aż do osiągnięcia ostatecznego konsensusu. Nawet kiedy wydaje się, że już go osiągnęliśmy, każda i każdy włączony w proces decyzyjny ma prawo zawetować wypracowane porozumienie, przez co nie dochodzi ono do skutku. Głosowań – jako procesów generujących wygranych i przegranych – powinny się według Falckvingego unikać, na ile to tylko możliwe.

Trochę praktyki nie zaszkodzi

Ogarnęło was już przerażenie, związane z wizją permanentnego chaosu i wszechobecnego liberum veto? Szczerze mówiąc, zupełnie się nie dziwię. Wizja Falkvingego – choć brzmi kusząco – w paru miejscach może rozbić się o skrzeczącą rzeczywistość. Jest tak, gdy na przykład skupimy się bardziej niż „ojciec wszystkich Piratów” na kwestiach kulturowych, takich jak chociażby poziom zaufania społecznego, ale też w różnicach w ramach prawnych funkcjonowania partii w różnych państwach. Nie wydaje się, by w Polsce były jakieś problemy z dzieleniem się wewnątrz organizacji już wypracowanymi stanowiskami, dobrymi praktykami czy wzorami ulotek i plakatów. Realizacja wizji, że każda dysponująca drukarką osoba mogłaby samodzielnie drukować potrzebne ulotki, mogłaby jednak być już dużo trudniejsza, zważywszy na konieczność posiadania faktur na niemal każdy możliwy partyjny wydatek, opłacanie go ze specjalnego konta wyborczego itp.

Nie oznacza to jednak, że mamy wyrzucić do kosza wszystkie porady faceta, któremu udało się zaproponować nową jakość w polityce – musimy tylko mieć świadomość, że nie uda się ich nam pewnie zrealizować w 100%. Niezależnie od atrakcyjności konsensualnego modelu polityki przychodzą takie momenty w życiu roju (jak np. przyjmowanie przez szwedzkich czy niemieckich Piratów programu wyborczego), kiedy głosowania są konieczne dla doprecyzowania pewnej wizji i które siłą rzeczy kreować będą grupy osób zniechęconych do dalszej współpracy. Nie oznacza to jednak, że w innych okolicznościach, takich jak chociażby przywołane przez autora „Swarmwise” posiedzenie fikcyjnego klubu parlamentarnego szwedzkich Piratów, nie warto próbować stosować go w praktyce.

Warto za to zapoznać się z pewnymi praktycznymi uwagami na temat prowadzenia działalności publicznej, o których czasem zdarza się zapominać albo na które nie ma się pomysłu. Falkvinge przypomina, że znaczenie ma nawet wybór terminu regularnych spotkań i przestrzeganie zasady, że ich czas trwania nie powinien przekraczać wyznaczonego limitu – to szczególnie ważne np. dla rodziców dzieci, którzy dysponują ograniczoną ilością czasu między pracą a domem. Ważną kwestią, o której zbyt często się zapomina (co w świecie demokracji medialnej oraz rozwoju Internetu jest niewybaczalnym błędem), jest dokładne dokumentowanie swoich działań – zarówno na potrzeby innych członkiń i członków organizacji, szukających pomocy i inspiracji, jak również wszystkich poszukujących informacji o danej inicjatywie.

Przeczytamy tu również o skutecznych metodach rozdawania ulotek oraz o zasadach konstruowania komunikatów prasowych. Przeciwniczki i przeciwnicy hierarchizacji będą być może zaskoczeni, że autor jasno mówi o tym, że organizacja powinna mieć – na potrzeby tzw. „starych mediów” – jedną twarz, reprezentującą stojące za nią idee, i na tę twarz wszyscy powinni grać. Wskazuje, że praca nad tym, by nasz rój został uznany przez prasę, radio czy telewizję za „właściciela” danego tematu, zapraszanego do komentowania bieżących wydarzeń z nim związanych, często bywa żmudna – nie należy się jednak poddawać, bo kiedy już przyniesie rezultaty, zapewni konieczne dla jego rozwoju zainteresowanie. Tak też było w wypadku procesu twórców Pirate Bay w Szwecji – aktywność Piratów w tym zakresie przyniosła im potrojenie bazy członkowskiej (z 14,4 do 42 tysięcy osób), gdy w roku 2009 sąd ogłosił wyrok, który opinia publiczna uznała za zbyt surowy.

Aktywizm nowej fali

Nawet biorąc pod uwagę kwestię różnic kulturowych czy pudrowania wizerunku organizacji, stawianych za wzór (pisząc o konfliktach w obrębie Piratów ze Szwecji czy z Niemiec Falkvinge nie poddaje refleksji tego, jaki wpływ na ich zaistnienie i skalę wyrządzonych przez nie szkód miał wybór takiej a nie innej formy organizacji), „Swarmwise” to rzecz warta lektury. Pozwala nam sobie wyobrazić skuteczne działanie na rzecz zmiany społecznej, dające poczucie uczestnictwa i sprawstwa bez dużej ilości środków finansowych. Pozwala również uniknąć błędów, takich jak próba omijania ograniczeń systemu poprzez próbę zakładania równoległej organizacji o zupełnie innych metodach działania, jak to się stało w przypadku szwedzkiej młodzieżówki pirackiej, mającej finansować działania promujące partię poprzez wsparcie grantowe udzielane przez rząd organizacjom młodzieżowym, co doprowadziło do wielomiesięcznego paraliżu partii.

Warto sprawdzić, czy do pracy w roju się nadajemy.

Swarmwise_okladkaRick Falkvinge, Swarmwise. The Tactical Manual to Changing the World, 306 s.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.