ISSN 2657-9596

Nie zapomnieć, nie idealizować

Bartłomiej Kozek
08/05/2015

Trwająca w stołecznej Królikarni wystawa „Majątek” była kanwą dyskusji o naszej pamięci o przeszłości. Czego się z niej dowiedzieliśmy?

W salach mokotowskiego pałacu znajdziemy to, co zostało z bogactwa dwóch rodów – polskiego Chomętowskich i niemieckiego von Rose. Oba do II wojny światowej żyły na swych narodowych „kresach” wschodnich –- jeden na Mazurach, drugi zaś na Polesiu. Oba kolekcjonowały pamiątki i świadectwa swej ogłady – fotografie, filmy czy rzeźby. Dziś większość z nich leży potłuczona, część wojenna zawierucha zmieniła wręcz w pył.

Prowadząca kwietniową debatę „Na czyichś Kresach. Pamięć, nostalgia i resentyment w Europie Środkowo–Wschodniej” Claudia Snochowska-Gonzales za ważną kategorię, ułatwiającą zrozumienie wystawy, uznała resentyment, wynikający chociażby ze skontrastowania w salach objętego roszczeniami reprywatyzacyjnymi pałacu międzywojennych nagrań filmowych. Z jednej strony widzimy pijących herbatę w ogrodzie arystokratów, a z drugiej – pływających w przedpotopowych łódkach poleskich chłopów.

Co myślimy, co mówimy?

Czy resentyment powinniśmy odrzucić i oddać prawicy? Jak radzą sobie z nim nasi zachodni sąsiedzi?

Odpowiedzi udzielała zajmująca się naukowo niemiecką pamięcią Magdalena Saryusz-Wolska. Z jednej strony mamy jej zdaniem do czynienia z pamięcią oficjalną, której przejawem jest upamiętnianie np. ofiar Holokaustu. Z drugiej, gdzieś w tle, tli się przekazywana kolejnemu pokoleniu pamięć o terenach dzisiejszej zachodniej i północnej Polski.

Powstał swego rodzaju „słownik pamięci”, którym posługują się w oficjalnych wypowiedziach politycy – ramy, w których w mediach głównego nurtu można mówić o Śląsku czy Pomorzu z nostalgią. Problemy np. z Eriką Steinbach polega na tym, że jej sposób mówienia wykracza poza wspomniany słownik.

Andrzej Leder, psychoanalityk i autor książki „Prześniona rewolucja” przypomniał, że resentyment jest powszechnym przeżyciem, wręcz nas konstytuującym jako doświadczenie bycia pokonanym. – Nie oznacza to, że mamy mu się poddawać – zastrzegł, wyjaśniając, że siłę podmiotów i społeczności mierzy się zdolnością radzenia sobie z tym zjawiskiem.

Zauważył, że istnieje spora różnica między uczuciem radości z powodu poprawy swojego położenia („wygrzebanie złota z popiołu”) a radości z krzywdy czy śmierci ludzi, którym powodziło się lepiej. Jego zdaniem zarówno Polska, jak i Niemcy radzą z nim sobie nie najgorzej.

Jan Sowa, autor wydanej niedawno książki „Inna Rzeczpospolita jest możliwa” nie miał, jak się zdaje, tyle optymizmu co do polskiej świadomości.

Na potwierdzenie swego sceptycyzmu przywoływał antysemickie napisy na ścianach, powiedzenia o „Polsce od morza do morza” czy narracja o „polityce jagiellońskiej”, odwołującej się do wizji kraju jako zwróconego na wschód mocarstwa.

Co nas zmienia?

– Rozwiązaniem jest czas – uznała Saryusz-Wolska przypominając, że jeszcze w latach 60. XX wieku w telewizyjnych prognozach pogody w Niemczech kraj przedstawiany był w granicach z 1937 r.

– Rozwiązaniem jest alternatywny projekt, narracja – kontrował Leder, zwracający uwagę na skomplikowaną pozycję Polaków. O ile bowiem nie ma wątpliwości, że Niemcy byli sprawcami, to Polacy są ofiarami, które zarazem żyją jednak pamięcią o własnej wielkości.

Jak zatem przekuć resentyment w coś pozytywnego? Snochowska-Gonzales odwołała się do Edwarda Saida i jego prób analizy dzieł literackich, która – nie odbierając im wartości – zwróci uwagę na stojące za nimi mechanizmy legitymizacji imperializmu i kolonializmu.

– O ile Brytyjczycy nie mają wątpliwości, że tworzyli imperium kolonialne, o tyle w Polsce nadal trwa dyskusja na ten temat debata – mówił Sowa. Zauważał, że w publicystyce XVI wieku szlacheccy publicyści nie mieli wątpliwości, że Ukrainę traktują jak kolonię i że należy tam np. przesiedlać nadwyżki ludności. Była to strategia stosowana wówczas przez kolonizatorów hiszpańskich czy portugalskich wobec podbitych przez siebie ziem.

– Niemcy przez dziesięciolecia przepracowywały kolejne kategorie ofiar. Zaczynali od Holokaustu, dziś odkrywa się robotników przymusowych i ich świadectwa. Niegdyś wspominane z nostalgią tereny okazują się przestrzeniami, w których od przełomu lat 30. i 40. wykorzystywano ich pracę – mówiła o kolejnym wątku niemieckiej pamięci i wynikających z jej przepracowywania zgrzytach Saryusz-Wolska.

Świadomość zamiast hierarchii

– Jest jeszcze jedno uczucie, z którym musimy sobie radzić – to poczucie gorszości, gdy porównujemy niemieckie dziedzictwo Dylewa z teraźniejszością smutnej, popegeerowskiej wsi. To moim zdaniem najsilniejsze uczucie do przepracowania – przypominała w trakcie dyskusji kuratorka Królikarni, Agnieszka Tarasiuk.

– Po kilkudziesięciu latach nadal nie do końca czujemy się depozytariuszami niemieckiego dziedzictwa kulturalnego, nie wiemy co z nim robić, nie czujemy, że jest ono do końca nasze – opowiadała Saryusz-Wolska.

Leder z kolei zwracał uwagę na bardzo silny problem, jakim jest zinternalizowane poczucie niższości grup, które długo były poddawane opresji.

Jan Sowa, podsumowując wystawę, przy powstawaniu której współpracował przyznał się, że był przekonany, że trudno będzie ją odczytać inaczej niż w kategoriach nostalgii za pięknem utraconych na wschodzie dworków. Jak się jednak okazuje, spora grupa zwiedzających częściej niż tęsknotę odczuwała resentyment o potencjalnie klasowym podłożu.

– To może być światełko w tunelu – stwierdził, za wyjście uznając przyznanie się do tego, że byliśmy jednocześnie kolonizatorem, jak i kolonizowanym. To jego zdaniem unikalna perspektywa, jaką posiadamy.

– Ani gorszość, ani lepszość. Powinniśmy po prostu być – tak swoją wizję alternatywnego podejścia do pamięci podsumował Andrzej Leder, argumentując jednak, że taką perspektywę mogą mieć i inne kultury, np. brytyjska, w której mieszczą się m.in. doświadczenia Szkotów czy Irlandczyków.

Wystawę „Majątek” można oglądać w Królikarni do 17 maja.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.