ISSN 2657-9596

Nie sądzę, bym wrócił do Polski

Bartłomiej Kozek
28/02/2014

Rozmowa z Michałem (imię zmienione), polskim emigrantem pracującym w Londynie.

Bartłomiej Kozek: Jak wyglądał Twój skok z małego pomorskiego miasteczka do Warszawy?

Michał: Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, muszę przyznać, że był to bardzo odważny ruch. Całe życie spędziłem w małym mieście na północy Polski i moim marzeniem było dostanie się na studia do Warszawy. Dusiłem się w tym małym mieście i chciałem z niego uciec. Miałem też problemy z rodzicami, bardzo się buntowałem przeciwko wszystkiemu. Byłem bardzo niespokojnym nastolatkiem.

Kiedy pierwszy raz pojechałem do Warszawy, zakochałem się w tym mieście. Mnóstwo ludzi, kilkupasmowe ulice, nieustanny ruch samochodów, wysokie budynki. Była tam zupełnie inna atmosfera, klimat i to czuło się w powietrzu. Bardzo lubiłem stać przy Rotundzie i patrzeć na ten nieustanny ruch samochodów, tramwajów, ludzi. Było to zupełnie coś innego niż to, do czego przywykłem.

Gdy dostałem telefon z uniwersytetu, że mnie przyjęto, byłem w siódmym niebie. Był to dla mnie najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Pojechałem tam na drugi dzień zawieźć świadectwo i odebrać indeks. Byłem z niego bardzo dumny.

BK: Ostatecznie zacząłeś jednak mieszkać pod stolicą, łącząc naukę z pracą…

M: Moi rodzice nie są bogaci, więc było trudno z punktu widzenia finansowego. Znalazłem tanie mieszkanie pod Warszawą i codziennie dojeżdżałem na zajęcia, jak również pracowałem w sklepie z odzieżą. Nie było to zbyt trudne, ponieważ studenci mogą wybrać sobie, na jakie zajęcia chcą chodzić. Byłem na studiach dziennych, ale mogłem również wybrać sobie zajęcia wieczorowe, co bardzo mi się podobało. Na drugim roku zacząłem również studiować filozofię. Zawsze chciałem studiować dwa kierunki i mieć podwójny dyplom. Było to oczywiście dość czasochłonne ale myślę, że warto było. Bardzo dobrze wspominam ten czas – rozwojowy, stymulujący i skłaniający do myślenia.

BK: Wydawać by się mogło, że wszystko układało się dobrze – a jednak musiałeś wyjechać z kraju. Co się stało?

M: Zmusiła mnie do tego sytuacja materialna. Moi rodzice byli za starzy, by pracować i za młodzi, żeby dostać emeryturę i było dość ciężko. Ponadto narobiło mi się trochę długów i chciałem wyjechać na Zachód na rok czy dwa, zarobić trochę pieniędzy i wrócić na studia do Warszawy. Moja siostra już od jakiegoś czasu zachęcała mnie do przyjazdu. Moja druga siostra wraz z mężem również pojechały. Pomyślałem sobie, że może jest to dobry sposób na wyjście na prostą i zabezpieczenie sobie przyszłości.

BK: Na miejsce emigracji wybrałeś Londyn. Dlaczego? Jakie miałeś oczekiwania wobec tego miasta? Czy się spełniły?

M: Moja siostra mieszkała w Londynie i mogła mnie „przechować” na jakiś czas, więc miałem ułatwienie już na samym początku. Wiem, że wiele osób wyjeżdża na Zachód „w ciemno”, ale ja raczej bym tak nie potrafił, za duże ryzyko. Początkowo Londyn i w ogóle Wielka Brytania wydawała mi się cudownym miejscem. Jadąc do Londynu autokarem zwanym tu „Polish Express” przejeżdżałem przez malownicze, zadbane wioski. Od razu czuło się różnicę – był to zupełnie inny świat. Bardzo podobały mi się rzędy jednakowych domków jednorodzinnych utrzymanych w dawnym stylu. Ulice wyglądały inaczej. W powietrzu czuło się, że jest to bardziej rozwinięty kraj, nie ten ciemny i biedny kraj do którego przywykłem. Było to dla mnie jak wejście do Krainy Czarów. Dzisiaj oczywiście już się do tego przyzwyczaiłem, ale wtedy zrobiło to na mnie bardzo pozytywne wrażenie.

BK: W jaki sposób udało Ci się utrzymać na powierzchni?

M: Miasto było cudowne, również wspaniała była relacja zarobków do cen w sklepach. Jednak na początku miałem problemy ze znalezieniem pracy. Wiązało się to głównie z faktem, że nie byłem przyzwyczajony do tutejszych akcentów, nie rozumiałem, co ludzie mówią. Przez te wszystkie lata w Polsce uczyłem się akcentu klasy średniej i wyższej, profesorów Oksfordu itd. Okazało się jednak, że prawie nikt tutaj tak nie rozmawia i upłynęło trochę czasu, zanim się z tym oswoiłem. Ponadto byłem trochę nieśmiały. Znalazłem jednak pracę na budowie, załatwioną przez mojego szwagra. Nie cierpiałem tej pracy, ale wciąż miałem przed oczami perspektywę poprawy sytuacji materialnej i powrotu na studia. To dodawało mi siły. Nadal wynajmowałem pokój mieszkając z siostrą, więc nie było tak źle.

BK: Czy zarobione pieniądze starczały Ci na życie?

M: Większość pieniędzy pochłaniała spłata starych długów i oszczędzanie na studia, ale nigdy mi niczego nie brakowało. Były to czasy sprzed kryzysu i wtedy sytuacja była całkiem inna. Zarabiałem 50 funtów na dzień, a na jedzenie wydawałem tylko kilka, więc wystarczało. Niektórzy tu potrafią żyć za funta dziennie, kupując tylko najtańsze jedzenie. Mieszkanie i transport kosztowały mnie jedną dniówkę tygodniowo, więc zostawało mi dość dużo do dyspozycji. Starałem się ograniczyć tylko do najpotrzebniejszych rzeczy i nie wydawałem pieniędzy na nic zbędnego. Nigdy nie kupowałem biletu na metro w pierwszej strefie (centralny Londyn) tylko jeździłem naokoło i dojeżdżałem do centrum autobusem. Tak wychodziło taniej. Były to dość ciężkie czasy, jednak ma to też swój urok.

BK: Czy państwo brytyjskie wspiera jakoś imigrantów z Polski?

M: Przez pierwsze lata nie byłem uprawniony do żadnych zasiłków, ale potem zacząłem pobierać dodatki i zasiłek na mieszkanie. Zmniejszyłem godziny pracy, żeby przygotować się na studia. Poszedłem na kurs angielskiego i skupiłem się na nauce. Na opłatę czesnego dostałem grant od państwa, który pokrywa połowę sumy, natomiast druga połowa jest finansowana przez uniwersytet. W ten sposób nie płacę ani grosza za studiowanie. Ponadto dostaję trochę pieniędzy na książki i inne wydatki. Jest to dość komfortowe rozwiązanie i nie mogę narzekać. Zwłaszcza, że niektórzy zagraniczni studenci, np. z Indii lub Tajwanu nie są uprawnieni do żadnych zapomóg i muszą płacić po kilkanaście tysięcy funtów rocznie. Jest to kwota, którą nigdy w życiu nie zdołałbym zapłacić.

BK: Po latach trudów wróciłeś na studia. Jak wypada studiowanie „na Wyspach” w porównaniu z tym w Polsce?

M: Byłem bardzo zadowolony, gdy w końcu dostałem się na Uniwersytet Londyński. W porównaniu z Polską studia tutaj są mniej wymagające, jeżeli chodzi o rozległość materiału, ale za to od studentów oczekuje się szczegółowej wiedzy z obszarów, które są wykładane. College, na którym studiuję, znajduje się w czołówce światowych instytucji naukowych. Uniwersytety w krajach anglosaskich są na pierwszych miejscach światowych rankingów. Myślę, że zawdzięczają to skupieniu się na badaniach naukowych, a badania naukowe i ich ranga w środowisku naukowym stanowią główne kryterium rankingu. W Polsce na pierwszym roku są lekcje statystyki i metod badawczych. Jednak statystyka była w zasadzie jedynie rozwiązywaniem zadań i wkuwaniem formułek. Na metodach badawczych uczyliśmy się o Arystotelesie i innych filozofach. W Londynie już na pierwszych lekcjach „research methods” studenci zapoznają się z strukturą badań naukowych i zadaje im się pisanie raportów z eksperymentów w takiej formie, w jakiej zamieszczone są one w publikacjach naukowych. Badania naukowe są tu centralnym punktem studiów. Ta różnica sprawia, że Uniwersytet Warszawski czy Jagielloński są gdzieś w czwartej czy piątej setce światowych uniwersytetów i nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić.

BK: Jak się zdaje powoli ułożyłeś sobie życie w Londynie. Chciałbyś wrócić do Polski czy nie wyobrażasz już sobie takiego scenariusza?

M: Raczej nie sądzę, że kiedykolwiek wrócę do Polski. Po prostu nie ma po co. Cokolwiek bym robił w Londynie, nawet zamiatał ulice, to i tak bym zarabiał kilka razy więcej niż w Polsce. Czasami jest mi żal moich polskich znajomych, którzy ledwo wiążą koniec z końcem, a ja noszę okulary od Armaniego za 700 zł czy pasek od Prady za 1500 zł. Myślę, że jedyne, co by mnie skłoniło do przyjazdu na jakiś czas, to możliwość prowadzenia tańszych badań naukowych.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.