ISSN 2657-9596

Konie i ich ludzie

Ewa Krzakowska-Łazuka
02/01/2014

Ktoś, kto kocha konie i dostanie od nich tyle, ile ja dostałam – nie jest w stanie pogodzić się z tym, że można je traktować jako „przysmak” kulinarny.

Śmietanka śmietanki

Nagrodą za wytrwałość, pot, kurz i łzy – crème de la crème godzin spędzonych na ujeżdżalni – jest jazda w terenie. Pod okiem instruktora lub, jeśli czujecie się dostatecznie swobodnie, samodzielnie. Podczas jazdy w terenie harmonia, którą doskonali się z koniem podczas jazdy na ujeżdżalni, poszerza się przynosząc niezwykłe poczucie zjednoczenia z otaczającą przyrodą. Ziemia uciekająca spod kopyt, zapach lasu, zrywające się do lotu ptaki, możliwość obserwacji tego wszystkiego z diametralnie innej niż zwykle perspektywy, poczucie bezgranicznej wolności – nie da się tego z niczym porównać. Proces zdobywania kolejnych umiejętności w jeździe konnej doskonale obrazuje powiedzenie „po trudach do gwiazd”.

Polska jako kraj ma niezwykle wiele do zaoferowania w dziedzinie jeździectwa. Nie tylko mamy w tym zakresie wspaniałą tradycję, najlepsze konie, w zakresie hipoterapii niepełnosprawnych szczególnie predestynowane do tego rasy takie jak konie huculskie i koniki polskie (rasa „rdzennie” polska), ale jeszcze doskonałe warunki terenowe i przyrodnicze, prawdziwy urodzaj dziewiczych, atrakcyjnych krajobrazowo obszarów. Czy słyszeliście np. o Rezerwacie Siedmiu Wysp, gdzie żyje w stanie dzikim jedyne w Polsce stado koników polskich?

Turystyka konna wpływa na promocję i poprawę sytuacji w regionach. Coraz więcej jest konnych szlaków turystycznych, wykwalifikowanych ośrodków jeździeckich oraz gospodarstw agroturystycznych, co powinno stopniowo zwiększać dostępność tej formy rekreacji. Popularności jeździectwa sprzyja także zdrowy trend ucieczki od cywilizacji. Zwiększa się także zainteresowanie specjalistycznymi dziedzinami sportów konnych. Przygoda z końmi nie musi się bowiem ograniczać do jazdy sportowo-rekreacyjnej. Są jeszcze skoki przez przeszkody, wyścigi, WKKW, rajdy konne, powożenie, polo, zaprzęgi kłusaków, woltyżerka, para jeździectwo czy przecierający dopiero szlaki skiring – jazda na nartach za koniem.

Łyżka dziegciu

Ktoś, kto kocha konie i dostanie od nich tyle, ile ja dostałam – nie jest w stanie pogodzić się z tym, że „poezję w ruchu” można traktować jako „przysmak” kulinarny. Nieporozumienie, skandal, contradictio in adiecto.

Na końskim grzbiecie bardzo wygodnie przejechał się postęp i cywilizacja (rolnictwo, budownictwo, myślistwo, transport, odkrycia geograficzne, przemysł, także ten wojenny, który dziesiątkował konie na polach bitew w większym stopniu niż ludzi). Za to wszystko konie nie dostały zasłużonej marchewki. Jako ludzkość zrobiliśmy konie „w konia”.

Ktoś zauważył słusznie, że ludzie stawiają na konie, ale konie nigdy nie powinny stawiać na człowieka. A jednak to robią. Polska – kraj szczycący się piękną romantyczną i ułańską tradycją i szczególnie czułym podejściem do koni, w którym nie jada się zwyczajowo koniny, jest jednocześnie jej największym eksporterem w Europie. Przymyka się oczy na ich straszną niedolę. Protestuje nie dość głośno. W zbyt małych grupach.

Polskie konie w transportach na południe Włoch jadą do ponad trzech dni, niekiedy celowo niepojone, bo włoski konsument życzy sobie, by mięso było bardziej kruche… W „katolickim kraju” wysyła się w tych makabrycznych transportach na rzeź zaźrebione klacze, bo więcej ważą. Nie będę pisać, co dzieje się z nimi podczas transportów i w samych rzeźniach, bo to zbyt drastyczne. W trakcie tych piekielnych podróży konie łamią nogi, ranią się, wybijają oczy.

Najbardziej przerażającą sceną ze Skaryszewa – największego miejsca zsyłki polskich koni na rzeź, nie jest nawet widok przerażonych, odłączonych od mamy źrebaków, uwiązanych przy samochodach handlarzy tak krótko, że nie mogą nawet odchylić głowy. Najbardziej przerażający jest odjeżdżający z targowiska kondukt wielkich TIR-ów, w których zapędzone razem, stłoczone, nieznające się konie rozpaczliwie walą w blachę przyczep kopytami. Z zewnątrz, przez szpary można zobaczyć już tylko przerażone oczy i niespokojnie poruszające się chrapy.

Warto być świadomym, że taki los, taka niegodziwość ze strony ludzi spotyka także konie rekreacyjne, sportowe, pracujące w polu oraz konie-hipoterapeutów – wszystkie te, które z oddaniem przez lata służyły człowiekowi i latami uczone były zaufania oraz łagodności wobec niego.

„Konik”

Misterium tremendum et fascinans. Dwa lata temu, niedługo po tym piekielnym Skaryszewie – coś wynagrodziło mnie w najbardziej niezwykły, mistyczny sposób. To był pierwiastek fascinans. „Konik”. Takie dostał imię. Rasa – konik polski.

Mieszkałam w Krakowie. Poprzedniego dnia przeprowadziłam się na krótko do miejsca nieopodal Wawelu. Gdy o siódmej rano, Plantami po raz pierwszy od tej strony Rynku szłam do swojego starego mieszkania, niedaleko kościoła oo. franciszkanów i okna papieskiego zobaczyłam śpiącego na ławce hipisa, nieosiodłaną klacz i chwiejącego się na nogach, jeszcze mokrego źrebaka.

Konik. Fot. Ewa Krzakowska-Łazuka
Konik. Fot. Ewa Krzakowska-Łazuka
Źrebak urodził się kilka godzin wcześniej, w centrum Krakowa, na trawniku pod witrażem Wyspiańskiego Bóg-Ojciec-Stań się! Nie wiem, dlaczego wyszłam z domu tak wcześnie akurat tego dnia. Kiedy się na nich natknęłam, nie było wokół nikogo, a Kraków dopiero przecierał oczy. Pomogłam im później przedostać się z Plant za Wawel od strony Wisły. W przejściu przez Podzamcze eskortowała nas grupa idących do seminarium kleryków. Razem zatrzymaliśmy ruch uliczny. Zaraz potem źrebak z mamą bardzo sprawnie wdrapał się na strome zbocze wzgórza wawelskiego. Widziałam w tej niecodziennej scenerii, przecierając znów oczy ze zdumienia, jak wykonywał pierwsze próby galopu. Później odnalazłam ich w mini-hipisowskiej osadzie, niedaleko opactwa w Tyńcu.

Odnalazłam też niedawno swój blaszany bębenek. Zabawka. Relikt etnograficzny, którym bawiłam się na wsi z dzieciństwa. Byłam tak mała, że nie pamiętałam już nawet o co w niej chodziło, ani jak się nazywała. Próbowałam odtworzyć wspomnienie o niej, szukając czegoś w internecie. Nie udało mi się jednak niczego znaleźć. Ostatnio pojechałam do starego domu, w którym nikt już od dawna nie mieszka. Chciałam zabrać niszczejącą w wilgoci maszynę Singera, na której szyła kiedyś moja babcia.

Poza maszyną przywiozłam do Warszawy „ropuchę”. We wsi odwiedziliśmy sąsiada, który pamiętał mnie jako małą dziewczynkę „zakręconą” na punkcie koni. Karafka bimbru zrobiła swoje. Gospodarz wysłał syna do stajni. Ten wrócił z kępką wyciętego z końskiego ogona włosia. Włos przewleczony przez pudełko od zapałek, oplątany na nacięciu brzozowej gałązki, wykonanym w 3/4 długości, pod wpływem tarcia, kiedy zabawką zaczniemy kręcić, wydaje odgłos łudząco przypominający ropuchę. Mam nadzieję, że doczekam dnia kiedy koń uzyska w moim kraju status „zwierzęcia towarzyszącego człowiekowi”. Będę kręcić „ropuchą” do upadłego.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.