ISSN 2657-9596

Historia pisana na nowo

Bartłomiej Kozek
03/08/2012

Polskie spory o przeszłość w gruncie rzeczy sprowadzają się do tego, jak wiele dat z historii politycznej powinna zapamiętać młodzież szkolna i o to, czy Polacy byli antysemitami masowo, czy może wyjątkowo. Jan Sowa w „Fantomowym ciele króla” spogląda na polskie dzieje i szuka w nich źródeł naszych kompleksów – i czyni to wyjątkowo przekonująco.

Trudno powiedzieć, od czego właściwie należałoby zacząć omawianie tej niemal 600-stronicowej książki. Tym bardziej, że jej autor zdecydował się na nie lada wyczyn – opowiedzenie na nowo ostatnich 500 lat dziejów własnego kraju. Podpierając się francuską szkołą Annales i perspektywą „długiego trwania” Fernanda Braudela, uznał bowiem, że jeśli chcemy zrozumieć dzisiejsze punkty widzenia na modernizację kraju, pomysły na politykę zagraniczną czy wyobrażenia o przeszłości w kulturze popularnej, nie możemy poprzestać na refleksji nad dziedzictwem realnego socjalizmu albo rozbiorów.

Po co sięgać głębiej? Dla historyczek i historyków gospodarczych sprawa jest jasna. Gdy Kolumb odkrywał Amerykę, wzdłuż Łaby kształtował się podział ekonomiczny Europy. Po jej zachodniej stronie rozwijała się nowoczesna gospodarka kapitalistyczna, rzemiosło oraz system bankowy, podczas gdy na wschodzie wracała pańszczyzna, a produkcja skupiła się na eksportowania płodów rolnych i innych nisko przetworzonych towarów. Podział Europy miał nieznacznie tylko przesunąć się w stosunku do granic dawnego Cesarstwa Rzymskiego i jego stref wpływów.

Historia gospodarcza, głupcze!

XVI wiek w polskiej historii był zdaniem Sowy czasem podejmowania przez Polskę decyzji na temat własnych dróg rozwojowych. Jego zdaniem nie musiała decydować się na przyjęcie roli dostarczania Europie zachodniej taniego zboża – znajdująca się w podobnej sytuacji Szwecja była w stanie wyrwać się z kręgu „gospodarki taniej pracy”. Odzyskanie dostępu do morza w 1466 r. nie stało się jednak impulsem dla rozwijania potęgi morskiej i ostatecznego pozbycia się regionalnych zagrożeń w rodzaju Prus, lecz do rozwoju ekstensywnej i – wraz z upływem czasu – coraz bardziej anachronicznej gospodarki.

Czego w XVI w. zabrakło do happy endu? Długo by wymieniać. Za Sową wspomnieć należy o słabej recepcji odkrytego na nowo w renesansowej Europie prawa rzymskiego, mającego ułatwiać prowadzenie działalności gospodarczej. Innym istotnym problemem był faktyczny brak nowoczesnych instytucji finansowych, mogących kredytować nowe przedsięwzięcia gospodarcze, które na ziemiach polskich zaczęły powstawać dopiero w XIX w. Nie bez znaczenia była również niechęć szlachty do dzielenia się wpływami nie tylko politycznymi, ale i ekonomicznymi. Lista praw wymierzonych w rodzimych mieszczan, od zakazu zakupu gruntów ziemskich aż po zakaz prowadzenia przez nich handlu zagranicznego, jest długa. Dość wspomnieć, że na słynny handel zbożem z polską szlachtą w Gdańsku faktyczny monopol mieli… kupcy holenderscy.

Dominacja gospodarki folwarczno-pańszczyźnianej doprowadziła do politycznej dominacji stanu szlacheckiego, który zupełnie zmarginalizował innych politycznych graczy, w innych krajach wchodzących w taktyczne sojusze ze sobą i z monarchą, by utrzymać swoją pozycję – mieszczaństwo oraz chłopstwo. Importowanie przez szlachtę towarów luksusowych z zagranicy oraz produkowanie niezbędnych narzędzi (np. uprawnych) we własnych folwarkach sprawiło, że gospodarka w kraju miała w niewielkim stopniu nowoczesny charakter towarowo-pieniężny. Ograniczanie rozwoju miast oraz ujarzmienie chłopów za pomocą pańszczyzny stłumiło popyt wewnętrzny, uniemożliwiając tym samym zdywersyfikowanie produkcji – i tak błędne koło się zamknęło.

Szlachta na kozetce

Od XVI-wiecznych wyborów ekonomicznych do dzisiejszych bolączek Polski droga zdaje się być jeszcze daleka. By ją rozjaśnić, Sowa zwraca uwagę na kilka kwestii, z których trzy warte są bliższego przedstawienia. Po pierwsze nie podziela on zachwytu wokół unii lubelskiej. Pokazuje, jak wcielenie do Korony Podlasia, Wołynia i Ukrainy przyczyniło się do wzmocnienia roli magnaterii i do zmonopolizowania przez nią – kosztem średniej szlachty – życia ekonomicznego i politycznego kraju. To na Ukrainie widać było jego zdaniem rzeczywistą twarz Rzeczypospolitej. To tam narodziły się towarzyszące nam po dziś dzień ideologie „przedmurza chrześcijaństwa” oraz „polskiej misji cywilizacyjnej” na Wschodzie, której praktyka oznaczała zmianę lokalnej ludności w niewolną siłę roboczą.

Po drugie dominacji politycznej szlachty towarzyszyła mająca legitymizować jej wpływy ideologia. W polskim wypadku była to „złota wolność” i przekonanie, że stworzony przez nią system polityczny nie ma sobie równych w Europie. Po dziś dzień jego wyjątkowość bywa traktowana jako pierwowzór współczesnego parlamentaryzmu, Sowa dowodzi jednak, że to zły trop. Wysoki wskaźnik ludności szlacheckiej w porównaniu do innych krajów, zamiast być dowodem na demokrację, odwraca uwagę od braku praw zdecydowanej większości ówczesnego społeczeństwa i ich często nędznej pozycji ekonomicznej, pogarszającej się wraz z rozwojem nowoczesnego kapitalizmu na zachodzie Europy.

Zapominamy również o tym, że mit sarmackiego pochodzenia szlachty nie był jedynie interesującą opowieścią, ale że legitymizował poczucie wyższości tej grupy społecznej i jej panowanie nad resztą ludności. To ona była narodem – póki trwała I Rzeczpospolita, koncepcja jedności etnicznej nawet z mówiącym tym samym językiem mieszczaństwem, a tym bardziej chłopstwem, nie była wcale oczywista.

Ideologia prymatu szlachty miała konkretny wymiar polityczny, który streścić można poprzez tytułowe „fantomowe ciało króla”. Chodzi o średniowieczną koncepcję państwowości, w której monarcha, poza ciałem ziemskim, ma też swego rodzaju „ciało państwowe”, które nie umiera wraz z tym fizycznym i jest przenoszone w obrębie dynastii. W Polsce król był jedynie marionetką, a „ciało państwowe” nie symbolizowało całości jego poddanych, lecz miało zostać zawłaszczone przez stan szlachecki. Stać się tak miało po śmierci Zygmunta Augusta, kiedy to szlachcie udało się wymusić na kolejnych elekcyjnych władcach akceptację ustroju, w którym nie mogli oni poczynić żadnej decyzji bez jej zgody.

Sowa nie zatrzymuje się na analizie sytuacji z perspektywy filozofii prawa i wykorzystuje w swojej książce psychoanalizę. Używa jej, aby wyjaśnić, dlatego szlachta, zamiast odczuwać potrzebę zmian ustrojowych, zajmowała się konserwowaniem status quo i oporem przed zmianami. Jego zdaniem wpadła ona w odpowiednik psychozy maniakalno-depresyjnej, kiedy to na przemian utożsamiała sama siebie z państwem i lękała się przed jego złączeniem z królem. Prześladował ją lęk przed zabitym przez nią „ojcem narodu”, który nie miał żadnych narzędzi, by odebrać jej władzę.

Ewolucja systemów politycznych na Zachodzie dojść miała do stanu, w którym nad politycznym ciałem króla nie ma już władzy pojedyncza jednostka czy też grupa społeczna, ale całość obywatelek i obywateli danego kraju. W wypadku Polski szlachta utożsamiła się z narodem, odbierając innym grupom – tak jak i królowi – możliwość zmiany swojej pozycji. W efekcie „polityczne ciało” I Rzeczypospolitej od momentu pierwszej wolnej elekcji miało zdaniem Sowy wejść w proces powolnego gnicia. Pierwszym objawem był podpisany w czasie Potopu traktat z Radnot (1656), zapowiadający przyszłe rozbiory Polski i jej wymazanie z mapy Europy. Miały to być przejawy lacanowskiego Realnego, dopominającego się o dostosowanie stanu granic w Europie Środkowej do faktycznego układu sił w regionie.

Prawdziwi Polacy i ich misja

Rozbiory odpowiadają nie tylko za obserwowalne do dziś różnice w gęstości sieci kolejowej, ale też za nostalgię za wschodem dawnej I i II Rzeczypospolitej, a mianowicie tzw. „Kresami”. To te tereny gotowi jesteśmy uznać za miejsca „emblematycznie polskie”, nie zaś tereny bardziej oczywiste z etnicznego punktu widzenia, jak Wielkopolska, Małopolska czy Mazowsze. Co więcej, to tereny zaboru rosyjskiego dominują w „narodowej samoświadomości”, odsuwając na marginesy doświadczenia Poznańskiego z Prusami czy Galicji z Austrią. Nawet przypisywane mieszkankom i mieszkańcom tych rejonów cechy (poznańska przedsiębiorczość czy krakowska oszczędność) traktowane są jako obce i nie pasujące do dominującej autonarracji.

Doświadczenie rosyjskie bywa traumatyczne z powodu zderzenia się dwóch kolonializmów. Kolonializmów? – spyta ktoś. Owszem – odpowiada Sowa, pokazując, jak wiele łączy polską tęsknotę za Ukrainą np. z brytyjskimi doświadczeniami z władaniem Indiami. Nawet w dzisiejszych opisach „Kresów” pojawiają się podobne do angielskiej „raj nostalgia” wątki, takie jak pomijanie istnienia rdzennej ludności w opisach tych obszarów. Poczucie „misji cywilizacyjnej” towarzyszyć miało nie tylko polskiej kolonizacji wewnętrznej za I Rzeczypospolitej – podobne głosy pojawiały się również w rosyjskiej publicystyce XIX w.

Co niewątpliwie wyróżniało kondycję :Polaków za czasów zaborów to poczucie, że byli oni skolonizowani przez naród, który uważano za pozostające na niższym szczeblu rozwoju we wszystkich kategoriach poza „nagą siłą”. Choć całymi latami negowano jakąkolwiek wartość rosyjskiego panowania i poświęcano ogromną ilość wysiłku na zachowanie tożsamości, wpływy tego kolonializmu dają się zdaniem Sowy odnaleźć w szeregu badań systemów wartości, regularnie umieszczającego nasze podejście względem mniejszości seksualnych, ról płciowych, skłonności autorytarnych czy poziomu zaufania społecznego bliżej Rosji niż Niemiec.

Historia według Sowy

Co to wszystko mówi nam o dzisiejszej Polsce? Sowa dowodzi, że całkiem sporo. Poczucie słuszności dawnych wyborów historycznych sprawia, że wierzymy, że okoliczne państwa, takie jak Białoruś czy Ukraina, potrzebują naszej pomocy w celu doszlusowania do Zachodu. Przywiązanie do mitu jedności szlachty, wykorzystywanego przez magnaterię do podtrzymywania swojej dominacji, pobrzmiewa w dzisiejszych nawoływaniach do „jedności ponad podziałami”, zamazującej realne spory polityczne i konflikty społeczne. Nostalgia za wyidealizowaną przeszłością nie pozwala dostrzec, jak historia elit Rzeczypospolitej Obojga Narodów przesłoniła nam historię innych grup społecznych. Formalna potęga, symbolizowana przez sporej wielkości terytorium, utrudnia unaocznienie sobie opłakanych efektów rynkowej specjalizacji w postaci produkcji nisko przetworzonych produktów przez nisko opłaconą siłę roboczą. Lęk przed uznaniem swojej przeszłej sytuacji dziejowej za podobną do dziejów Indii czy Brazylii utrudnia analizowanie podobieństw i różnic naszych pozycji w dzisiejszym globalnym podziale pracy.

Sowa pokazuje, że o historii Polski można pisać inaczej niż jako paśmie martyrologicznych zdarzeń pomieszanych ze wspaniałymi osiągnięciami kulturowymi. Co więcej, można o niej pisać ciekawie, nawet gdy w grę wchodzi aplikowanie dość skomplikowanych z pozoru teorii. Wydaje się zatem, że na półki księgarni trafiła kolejna pozycja, którą warto określić mianem lektury obowiązkowej.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.