ISSN 2657-9596

Matki migrują za chlebem

Adam Ostolski , Sylwia Urbańska
09/04/2012
O przyczynach wyjazdów kobiet do pracy za granicą, macierzyństwie na odległość i panice wokół „eurosieroctwa” – rozmowa z dr Sylwią Urbańską z Instytutu Socjologii UW.
Adam Ostolski: Prowadziłaś badania z kobietami, które wyjechały do pracy za granicę, pozostawiając w Polsce dzieci. Co skłania kobiety do takiej decyzji?

Sylwia Urbańska: Zacznijmy od tego, że dla wielu kobiet emigracja nie jest kwestią wolnego wyboru, bo to zakłada istnienie innych opcji. Kiedy nie ma możliwości, by wyżywić dzieci i rodzinę, zapewnić kosztowne leki czy kąt do mieszkania, że nie wspomnę o wysokich kosztach edukacji, to wyjazd staje się przymusem. To nie wybór, ale jedyna strategia przeżycia! To bardzo ważne, bo funkcjonuje stereotyp migranta, który wyjeżdża na saksy, by zarobić na willę i złote krany. Ja mówię o migracji jako strategii przeżycia, migracji „za chlebem”. To są nadal istotne przyczyny wyjazdów zarobkowych z Polski.

Wyjeżdżają, żeby chronić dzieci przed biedą?

Polska rokrocznie zajmuje jedno z ostatnich miejsc w Europie pod względem ubóstwa dzieci. W okresie 2004-2007, kiedy z Polski wyemigrowało ok. 2 mln osób, w tym milion kobiet w wieku 20-40 lat, co czwarte polskie dziecko żyło w biedzie lub na skraju ubóstwa. W trakcie badań rozmawiałam z wieloma migrantkami ze wsi i małych miasteczek, głównie z rejonów wschodniej Polski. Zbierałam biograficzne doświadczenia kobiet wyjeżdżających od końca lat 80. do 2009 r. Przed wyjazdem wykonywały pracę opiekuńczą w domu, bądź pracowały za grosze jako rolniczki, robotnice lub w usługach. Zauważyłam, że wśród wyjeżdżających kobiet, oprócz tych, które wypchnęło z Polski bezrobocie czy zarobki niewystarczające do przeżycia, są też samotne matki, które do wyjazdu zmusiła likwidacja Funduszu Alimentacyjnego w 2004 r. Politycy zabrali wówczas matkom jedyne wsparcie instytucjonalne w obliczu trudności z egzekucją alimentów. Bieda zmusiła wiele z nich do wyjazdu za granicę, za co z kolei zostały napiętnowane, kiedy rozpętała się debata wokół „eurosieroctwa” i oskarżono je o porzucanie dzieci…

Co prócz biedy wpływa na decyzję o wyjeździe?

Ważna jest też chęć ucieczki przed przemocą domową, alkoholizmem w rodzinie, ale także tradycyjną mentalnością, która nadal potępia rozwody. Wyjazd za granicę to często jedyna możliwość uwolnienia siebie i dzieci od bycia ofiarą przemocy ze strony męża czy klik rodzinnych. Emigracja była jedynym racjonalnym wyjściem, nawet jeśli wiązała się z dramatyczną decyzją, by na czas poszukiwania nielegalnej pracy i nielegalnego lokum pozostawić dzieci w Polsce pod opieką zaufanych osób.

To musiały być niełatwe decyzje…

Trzeba podkreślić, że kobiety, które uciekały przed przemocą za granicę, starały się zrobić wszystko, by pozostać w Polsce. Zwracały się o pomoc do różnych instytucji, pisały listy na policję. Najczęściej oferowano im pomoc nieudolnie. Interwencje policji często oznaczały konieczność opłacenia mandatu za pijackie rozróby męża przez… żonę. Nierzadko kończyło się na pouczeniu agresora. Instytucje oferowały pomoc „naskórkową”. Jej pozytywny efekt ograniczał się do nazwania przemocy przemocą. Choć to moim zdaniem i tak dużo, w sytuacji, gdy przemoc jest nadal, zwłaszcza na wsi, ukrywana lub uważana za mniejsze zło niż rozwód.

Wyjazd za granicę to jedyne wyjście?

Bite kobiety nierzadko też próbowały uciekać do innych miejscowości, byle jak najdalej od męża, jak najdalej od niewspierającej rodziny i sąsiedztwa. Ale czy za pensję kasjerki w supermarkecie można wynająć mieszkanie i jeszcze utrzymać samotnie kilkoro dzieci? Trudno przeżyć nawet w sytuacji, gdy nielegalnie zajmuje się pustostan czy ruinę, co pokazują badania Małgorzaty Maciejewskiej z Think Thanku Feministycznego zrobione w Wałbrzychu wśród matek – pracujących biednych, które są nawet z takich kamienic eksmitowane. Polecam obejrzenie dokumentu „Strajk matek”. W przypadku migracji kobiet przyczyny ekonomiczne idą ręka w rękę ze społecznymi.

Wspomniałaś o debacie wokół „eurosieroctwa”. Jak ją oceniasz?

Rodzina – nie tylko migracyjna, każda rodzina – potrzebuje systemu wsparcia instytucjonalnego i mądrej polityki budżetowej. Natomiast to, co rozpętano w sferze publicznej, było raczej dyscyplinującą nagonką na rodziców, którzy starali się wyjść z ubóstwa, przeżyć, znaleźć jakąkolwiek pracę, wyedukować dzieci, zapewnić im przyszłość. Kiedy migranci próbowali zapewnić rodzinie chleb i przyszłość, zostali uznani przez ekspertów i polityków za patologię. Przypomnijmy, że pojęcie „eurosierot” pojawiło się po raz pierwszy w 2007 r. Określano tak dzieci, które mają choćby jednego rodzica na emigracji. Dzieci te uznano za porzucone i osierocone, nawet jeśli drugi rodzic był z nimi w domu! Wyjazdy utożsamiono z zerwaniem kontaktu, wrzucając do jednego worka najróżniejsze sytuacje. W mediach pokazywano skrajne przypadki.

Czy czegoś nauczyliśmy się z tej debaty?

Przeanalizowałam ok. 500 artykułów prasowych, raportów ekspertów ds. rodziny, czyli m.in. pedagogów i polityków społecznych, zapisy stenogramów sejmowych, wypowiedzi polityków i różnego typu lokalnych działaczy. We wszystkich jednogłośnie tworzyło się portret migrującego rodzica jako nieodpowiedzialnego, „chciwego” i „pazernego na kasę”. Najwięcej negatywnych ocen zbierają kobiety migrantki. Ich dzieci uważa się za doświadczające eurosieroctwa z większą intensywnością. Kobiety oskarża się o „znieczulicę emocjonalną”, o niemoralne motywacje, o porzucenie obowiązku reprodukcji narodu. Twierdzi się, że dzieci migrantek na pewno poniosą porażkę w różnych aspektach życia w przyszłości, że na pewno same będą tworzyć „kalekie rodziny”.

Na czym opiera się takie sądy?

Zdumiewające, że takie portrety kreślono bez debaty z rodzicami i, co przerażające, bez badań jakościowych, bo jednocześnie podkreślano w prasie, że nie ma badań na temat wpływu migracji na rodziny! Po prostu odwołano się do „jedynie słusznego” tradycyjnego modelu polskiej rodziny: pełnej, z tradycyjnym podziałem ról, niemobilnej. Eksperci i politycy nie interesowali się sytuacją ekonomiczną migracyjnych rodzin. Skupili się wyłącznie – i to też bardzo wybiórczo – na psychologicznych konsekwencjach migracji rodziców dla dzieci. Z początku wydawało mi się, że ta podsycana przez media panika moralna szybko wypali się i zamieni w rzetelną, wielowymiarową ocenę zjawiska. Niestety pojęcie „eurosierota” weszło na stałe do obiegu instytucjonalnego, naukowego, medialnego. Wprowadzono różne programy postępowania z rodzicami migrantami w szkołach, w efekcie dyscyplinujące migrantów, a zwłaszcza matki do tradycyjnie rozumianej roli, realizowanej tylko w pełnej rodzinie, w granicach państwa i domu. Takie instruktaże zapisane zostały w szkolnych statutach.

Jak więc w świetle twoich badań naprawdę wygląda „macierzyństwo na odległość”?

Nie twierdzę, że opieka na odległość pozostaje bez wpływu na funkcjonowanie rodziny, na relacje matki z dziećmi, na psychikę i emocje dziecka. Trudno, by było inaczej w kulturze, która tak silnie wartościuje relację matka-dziecko i nie dopuszcza wielości scenariuszy opieki. Prawie każdy z nas chciałby mieć najbliższe osoby obok siebie, ale jeśli skupiamy się wyłącznie na sferze psychologicznej, w oderwaniu od szerszego kontekstu ekonomicznego, instytucjonalnego, prawnego czy społecznego, to niewiele z tego wszystkiego zrozumiemy.

Porozmawiajmy więc o dobrych stronach emigracji…

Praca matki za granicą wyciąga dzieci z biedy i ubóstwa, wspomaga lub zapewnia edukację, możliwość zamieszkania i założenia rodziny, bo migrantki jakimś nieludzkim wysiłkiem ciułają pieniądze na kupno dzieciom mieszkania. Nierzadko pomagają dorosłym już dzieciom wyposażyć warsztat pracy, np. kupując samochód dostawczy. Kobiety biorą tu całkowicie na swoje barki to, co w innych krajach rodziny dzielą z państwem. Żywią, edukują, zapewniają mieszkania i pracę. To są niewątpliwie pozytywne strony migracji.

A wychodząc poza ekonomię?

Trudno tu uogólniać, sytuacje w relacjach rodzinnych są bardzo zróżnicowane. Coś, co w jednej rodzinie jest doświadczane pozytywnie, w innej może być przyczyną cierpienia. Wpływ wyjazdu zależy od historii rodziny, relacji rodziców, społeczności, w której rodzina funkcjonuje, więc aby wyjaśnić ten zróżnicowany wpływ, trzeba byłoby raczej pokazywać szersze konteksty. Najlepiej byłoby też opowiadać historie rodzin w kontekście szerszego otoczenia instytucjonalnego, bo to ono często decyduje o możliwości i jakości opieki na odległość. I nierzadko z możliwości kontynuacji tej opieki zwyczajnie rodziny wyklucza. Na pewno dzieciom jest łatwiej, kiedy społeczność lokalna, jak i pozostałe instytucje wspierają pozytywny obraz rodziców, zamiast tworzyć wokół wyjazdów klimat patologii. Dotyczy to zwłaszcza wytworzonego w sferze publicznej obrazu migrujących matek. Na pewno nie przybliży nam sytuacji bezduszne zliczanie dzieciaków w szkołach przez urzędników. Takie statystyki, zwykle interpretowane tendencyjnie, bo moralistycznie, są krzywdzące dla dzieci i matek.

Emigrantki są świadome tego, co mówi się w kraju?

Wiele osób skarżyło mi się na ten klimat nagonki, migranci skarżyli się też m.in. na donosy wysyłane do szkół przez sąsiadów. Jak już podkreślałam, do rozmowy o „eurosieroctwie” nie zaproszono rodziców. Nie mieli zatem szansy przedstawić swojej perspektywy, bronić swojego stanowiska, nie uczestniczyli w wypracowywaniu programów wsparcia. To nie była debata, tylko nagonka na dolne klasy społeczne. Posłowie zakwaterowani w hotelu sejmowym nie rozliczają się przecież ze swojej mobilności i liczby godzin spędzonych z dziećmi. Eksperci i politycy nie pytali migrantów o ich sytuację, za to rzucali ocenami moralnymi, posługując się pozornie neutralnym językiem tradycyjnych nurtów psychologii i pedagogiki.

Można to jakoś zmienić?

Myślę, że łatwiej jest politykom i ekspertom pochylać się nad wpływem migracji na psychikę dziecka i z takiej perspektywy oskarżać rodziców, niż wyjaśniać rozliczne własne zaniedbania w polityce społecznej. Łatwiej też szukać kozła ofiarnego w dolnych warstwach społecznych, wśród nielegalnie pracujących migrantów, którzy i tak nie będą się bronić, niż przyznać się do fikcji polityki prorodzinnej. Kiedy stykam się z takimi pojęciami, jak „eurosieroctwo”, to myślę, że to raczej my powinniśmy czuć się osieroceni przez państwo, które całkowicie przerzuciło na nas koszty opieki i wychowania dzieci. Może więc zamiast „eurosierot” wprowadźmy w obieg pojęcie „państwo-sierot”?

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.