ISSN 2657-9596

Czy okupacja pomaga afgańskim kobietom

Natalie Bennett
16/01/2012

Ponad dziesięć lat temu, gdy pracowałam jako wolontariuszka w Tajlandii, zorganizowałam dla tajskiej policji szkolenie poświęcone temu, jak prowadzić dochodzenie w sprawach o gwałt i napastowanie seksualne. Trenerami byli oficerowie policji z Australii.

Pamiętam, jak siedziałam w grupie uczestników – policjantów, sędziów, prawników i urzędników – słuchając, jak jeden po drugim mówi, że gdyby ktoś z jego rodziny został zgwałcony, stanowczo odradzałby tej osobie zgłoszenie przestępstwa na policji. Chociaż idea szkolenia zrodziła się z najlepszych intencji wielu osób (włącznie ze mną), zrozumiałam wtedy, że w kwestii podejścia do napaści seksualnej w Tajlandii po prostu nie mamy nic do zaproponowania.

Ani umiejętność zabezpieczania dowodów zgodnie z australijskimi standardami procesowymi, ani wiedza o tym, jak delikatnie przesłuchać ofiarę w oparciu o australijskie normy kulturowe nie była uczestnikom warsztatu do niczego potrzebna. Oczywiście zebranie zainteresowanych ludzi w jednym miejscu, tak aby mogli ze sobą porozmawiać, było samo w sobie pewną wartością. Więcej pożytku byłoby jednak z tego spotkania, gdyby nie komplikowała go obecność pełnych dobrych chęci, ale nieznających lokalnego kontekstu cudzoziemców, tłumaczy itp.

Przypomniało mi się to, gdy czytałam opublikowany w „Guardianie” przemyślany, wart uważnej lektury artykuł posła Rory’ego Stewarta (Partia Konserwatywna). Stewart porównuje doświadczenia interwencji Zachodu na Bałkanach, w Timorze Wschodnim, Iraku, Afganistanie oraz Libii. Dochodzi do wniosku, że „jedynym wspólnym wątkiem tych interwencji jest radykalna niepewność… tak więc ich jedyną regułą powinna być pokora i powściągliwość”. Stwierdza, że należy pozostawić przestrzeń dla lokalnego przywództwa, lokalnej dumy, lokalnej wyobraźni czy lokalnych instytucji. Chodzi o to, aby mogły one rozwijać się, a nawet czasem zawodzić, ale pozostając w rękach miejscowych.

Artykuł koncentrował się na Libii, ale data jego publikacji zbiegła się z dziesiątą rocznicą wojny w Afganistanie. Duża część rocznicowej debaty dotyczyła położenia afgańskich kobiet. „Nie możemy ich porzucić”, „musimy stanowczo podkreślać ich ludzkie prawa” – powtarzano, jak gdybyśmy, na przekór wszystkim porażkom, wciąż byli jakimś cudem w stanie zbudować afgańskie instytucje zdolne chronić pozycję kobiet i ich prawa.

Sama tak uważałam jeszcze kilka lat temu, zanim zaczęłam zapoznawać się z poglądami afgańskich kobiet. Duży wpływ wywarły na mnie apele Afganek, zwłaszcza odważnych, radykalnych działaczek, które wzywały – po prostu i bez ogródek – do wycofania oddziałów NATO z Afganistanu.

Malalai Joya, uznana przez BBC za „najodważniejszą kobietę w Afganistanie” za otwartą krytykę rządu Hamida Karzaja, była posłanką od 2005 r. aż do jej zawieszenia jako parlamentarzystki w r. 2007. Domaga się ona wycofania zachodnich wojsk. Także RAWA (Revolutionary Association of the Women of Afghanistan), organizacja, która zasłynęła z prowadzonej pod rządami talibów niesłychanie odważnej działalności edukacyjnej wśród kobiet, mówi: „Wynoście się!”.

Zachód okazał się niezdolny do zapewnienia ochrony takim kobietom. Myślę np. o takich osobach jak Nadia Anjuman, poetka i dziennikarka, zabita w 2005 r., Safia Ama Jan, dyrektorka Kandahar Women’s Affairs, która w czasach talibów była tajną nauczycielką, zabita w 2006 r. czy dziennikarka Zakia Zaki, zastrzelona w 2007 r. w „bezpiecznej” dzielnicy Kabulu we własnym łóżku, z kilkumiesięcznym dzieckiem u boku. Ten „apel honorowy” można by ciągnąć jeszcze długo.

Nie dość, że nie udało nam się stworzyć takim kobietom bezpiecznych warunków działania, to jeszcze – sprawiając, że prawa kobiet jako prawa człowieka postrzegane są jako coś narzucanego przez obcego najeźdźcę – uczyniliśmy ich położenie dużo trudniejszym i bardziej niebezpiecznym.

Nie znaczy to oczywiście, że powinniśmy zostawić lokalne działaczki samym sobie. Powiny otrzymać od nas wszelkie wsparcie, zasoby i pomoc, jakie możemy zgromadzić. Ale to one muszą stać na czele, być widoczne jako te, które podejmują decyzje, tak aby nie można było przedstawiać ich jako marionetki czy narzędzia w obcych rękach.

Tymczasem nawet obecnie, podczas gdy w Afganistanie stacjonują zachodnie wojska, nie zapewniamy choćby podstawowego wsparcia dla dobrych inicjatyw na rzecz kobiet. Pokazuje to niedawno opublikowana książka Dear Zari: Hidden Stories from Women of Afghanistan. Jej autorką jest Zarghuma Kargar, która była prezenterką programu Afghan Woman’s Hour w BBC World Service. W książce rozwija ona historie, o których opowiadała w telewizji. Pokazuje też przykłady, gdy program pomógł zmienić na lepsze czyjeś życie.

W książce jest, jak można się spodziewać, sporo tragizmu. Historia 9-letniej dziewczynki „wydanej za mąż”, czy też raczej oddanej w niewolę jako rekompensata dla rodziny, której członek został zabity przez jej ojca, łamie serce. Ale chyba najsmutniejsze w całej książce jest zakończenie. W styczniu 2010 r. rząd Wielkiej Brytanii wstrzymał finansowanie programu Afghan Woman’s Hour. Naprawdę trudno pojąć, jakie inne wydatki w Afganistanie mogły być aż tak ważne. A może chodziło po prostu o wstyd, że po prawie dziesięciu latach okupacji, która po części przynajmniej uzasadniana była troską o prawa kobiet w Afganistanie, ich położenie tak niewiele się poprawiło.

Artykuł pochodzi z czasopisma Green World.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.