ISSN 2657-9596
Protest Antyżarnowiecki, Warszawa, ul. Wspólna 4, 31.08.1990 r. Fot. z archiwum Tomka Borewicza

Żarnowiec ’90: demokracja bezpośrednia

Tomasz Borewicz , Beata Nowak
01/09/2014
W maju 1990 r. – rok po Okrągłym Stole, rok po pierwszych po wojnie częściowo wolnych wyborach parlamentarnych – odbyło się pierwsze społeczne referendum. Z jednym z głównych organizatorów kampanii antyatomowej w sprawie budowy elektrowni atomowej w Żarnowcu Tomkiem Borewiczem, ps. „Belfer”, o tamtych wydarzeniach rozmawia Beata Nowak.

Beata Nowak: Opowiedz o społecznym referendum w sprawie budowy Elektrowni Jądrowej Żarnowiec. Kiedy się odbyło i dlaczego? Jaka była atmosfera tamtego okresu?

Tomasz Borewicz: Zacznę od tego, iż na przykładzie tego referendum widać wyraźnie, że energetyka jądrowa to nie jest kwestia bezpieczeństwa lub opłacalności pewnego kontrowersyjnego źródła energii. Dla mnie jest to kwestia przede wszystkim relacji władza – społeczeństwo, gdzie odmawia się obywatelom prawa do dialogu, do wyrażenia własnych opinii czy też obaw.

Referendum zorganizowaliśmy 27 maja 1990 r. wraz z odbywającymi się wówczas wyborami samorządowymi. To był specyficzny czas. Nacisk społeczny na referendum był coraz silniejszy, zaś ostatni władcy PRL-u całkiem świadomie przekazywali nierozwiązane problemy społeczne nowej władzy wyłonionej z porządku Magdalenki. Komuna postępowała w bardzo sprytny sposób, gdyż jedynym punktem rozmów przy Okrągłym Stole, przy którym nie ustalono konsensusu pomiędzy władzą a opozycją, była właśnie kwestia energetyki jądrowej. Nowa ekipa rządząca nie miała jasnej i zdecydowanej wizji co do jej dalszych losów. Nie bez powodu najsilniejsze, najbardziej liczebne protesty antyjądrowe były za czasów Mazowieckiego. I w pewnym momencie stały się one również pewną formą krytyki politycznej rządów Mazowieckiego oraz tego, co określa się jako układ okrągłostołowy.

Z kolei dla nich samych nasza aktywność była zagrożeniem poczucia uzyskania władzy, jak i ustabilizowania sceny politycznej. I w ten sposób, zupełnie dla nas wcześniej niespodziewany, rozpoczęliśmy bój o referendum, bój prowadzony już z nie przeciwnikiem ideologicznym (komuniści), tylko z naszymi byłymi znajomymi wywodzącymi się z różnych środowisk opozycji demokratycznej. Im bardziej władza odmawiała tego referendum, siłą rzeczy tym bardziej my naciskaliśmy.

BN: Jakie pytanie było w tym referendum, czyli za czym ludzie mieli się opowiedzieć?

TB: Najprostsze – czyli czy jesteś za dalszą budową „jądrówki”? (teraz
już nie pamiętam precyzyjnie tego pytania). Ale tu jest ukryta bardzo ważna kwestia. Zorganizowaliśmy referendum na terenie całego województwa pomorskiego, opierając się wyłącznie na potencjale społecznym. A powinny je zorganizować organy władzy centralnej bądź samorządowej i to do nich należy obowiązek skonstruowania właściwych pytań. Jednak z różnych powodów nasi decydenci uciekali od takiej decyzji.

Fot. z archiwum Tomka Borewicza

BN: A to bardzo ciekawe, bo na Wikipedii jest informacja, że władze zorganizowały to referendum.

TB: Bardzo symptomatyczna była pewna rozmowa telefoniczna z przedstawicielem rządu. Otóż ten pan (nazwiska nie pamiętam) stwierdził, iż nie zamierzają podjąć z nami rozmów, gdyż stanie się to przykładem dla innych grup społecznych, jak można wpłynąć na władzę. Rozmowy byłyby dla niego dowodem podatności na naciski, czyli oznaką bezsiły. Jego tchórzostwo spowodowało zaostrzenie naszych protestów.

BN: Czy to wtedy przystąpiliście do głodówki?

TB: Do tej pory zbieraliśmy podpisy pod petycjami, blokowaliśmy już dwa tygodnie Terminal Kontenerowy w Gdyni itd. Teraz dwadzieścia osób przystąpiło do dwutygodniowej głodówki protestacyjnej, która z kolei przekształciła się w głodówkę bezterminową – cały czas z tym samym żądaniem: umożliwienia wyrażenia społecznej opinii na drodze referendum. Niestety rozmowa z tym, jak i innymi przedstawicielami władzy pokazała, iż mimo że reprezentują dawną opozycje demokratyczną, to w rządzeniu powielają wzory swoich poprzedników. Można to sprowadzić do następującego rodzaju myślenia: „Ponieważ jesteśmy władzą, mamy prawo do wszystkiego, gdyż w ten sposób pokazujemy swoją siłę. Jeśli nie pokażemy swojej siły, to znaczy, że nie jesteśmy prawdziwą władzą”.

Fot: Z archiwum Tomka Borewicza – Dosłownie dzień po przyjeździe z Warszawy, gdzie przez 7 dni koczowaliśmy na chodniku przed Pałacem Prezydenckim w sprawie Żarnowca, rozpoczęliśmy blokadę Terminalu Kontenerowego w Gdyni (16. 11. 1989). Chcieliśmy w ten sposób uniemożliwić transport elementów reaktora z portu na teren budowy. Blokada pierwotnie była planowana najwyżej na kilka dni, ale trwała…miesiąc. Przez ten czas prowadziliśmy całodobowe dyżury przy wszystkich bramach wyjazdowych (terminal zajmuje bardzo rozległy teren), aby w razie próby wyjazdu dać sygnał reszcie grupy, przebywającej w głównym budynku biurowym. Ze względu na przenikliwe zimno i śnieg staliśmy okutani w kołdry, przy płonących koksownikach, przez kilka godzin dziennie (w systemie zmianowym). Spaliśmy na zimnej podłodze, nie było kuchni ani łazienek. Blokada by się nie udała, gdyby nie niewiarygodna pomoc mieszkańców Gdyni oraz osób z całego regionu, którzy przywozili nam ( a była nas spora, wahająca się w granicach od 100-do 200 osób, grupa) żywność, gorące napoje, ciepła odzież i słowa wsparcia, udostępniała swoje mieszkania na kąpiel i wypoczynek w cieple. W trakcie blokady kilkanaście osób podjęło 2-tygodniową głodówkę na rzecz przeprowadzenia referendum w sprawie dalszej budowy E. J. Żarnowiec. Część z nich zdecydowała się na bezprecedensową głodówkę bezterminową (trwała ona 44 dni!), która zakończyła się z momentem postanowienia organizacji referendum społecznego. Władze państwowe i samorządowe (mimo, że wyłonione z opozycji demokratycznej), uchylały się od jego przeprowadzenia uznając je za groźne dla procesu demokratyzacji (sic!). Na zdjęciu: widok na hall terminala, w którym przebywaliśmy przez miesiąc oraz namiot, miejsce noclegu kilku pikietowiczów. 

BN: To taki trochę model bizantyjski…

TB: Zgadzam się z tobą. To taki model władzy oparty na poczuciu namaszczenia do jakiejś ważnej misji, a jednocześnie nieustannego sprawdzania własnych możliwości kontroli i nacisku. Tylko wtedy jestem władzą, kiedy czuję się silny, a wszystkie historie o ideałach, o demokracji, wolności są po prostu frazesami, których używam dla socjomanipulacji. Może nawet czasem w nie wierzę, ale gdy już dochodzi do realnego doświadczenia sterów władzy, boję się, że ktoś mi może tę władzę wyszarpać.

Fot. Z archiwum Tomka Borewicza

BN: Czyli idąc tym tropem, trzeba zachować dwór.

TB: I to widzieliśmy, nie bez przyczyny, na początku lat 90., kiedy rozpoczęła się tzw. wojna na górze, czyli konflikt Wałęsa – Mazowiecki. I niestety obserwujemy do tej pory.

BN: Jaka była wasza reakcja na takie postępowanie rządu?

TB: W tamtym czasie splot wielu czynników – w tym i owe swoiste poczucie niskiej wartości u rządzących, milczenie i obojętność władz – budzi coraz większe niezadowolenie społeczne. W związku z tym pojawia się najpierw głodówka terminowa, a potem forma protestu, która, podejrzewam, nie ma precedensu w naszej historii opozycji, a być może i w działaniach europejskich zielonych, czyli głodówka bezterminowa

BN: Jaki był przebieg tej głodówki?

TB: Na początku grudnia 1989 r. początkowo siedem osób – potem doszły kolejne – stwierdziło, iż głoduje do końca, nawet jeśli miałoby to oznaczać ich śmierć, po to, aby mogło zaistnieć referendum. Trudno o bardziej dobitny przykład silnego konfliktu pomiędzy społeczeństwem pragnącym dialogu i niezależnego dyskursu a milczącą i arogancką władzą. W trakcie tego konfliktu ja, pełniąc rolę organizatora i rzecznika protestu, kontaktuję się z przedstawicielami władzy i oni powtarzają jak mantrę: nie zgodzimy się na wasze postulaty, ponieważ to będzie oznaką naszej słabości, bo w ten sposób damy innym grupom pretekst do uzyskania zwycięstwa.

Dla nich życie ludzi nie było tutaj ważne. Nie było właściwie żadnych rozmów z nami nastawionych na rozwiązanie tego problemu. Był u nas arcybiskup Gocłowski, był Jarosław Kurski – ówczesny rzecznik Wałęsy, byli różnego rodzaju politycy. Większość tych spotkań sprowadzała się do zademonstrowania swojej potęgi – „z racji mojego stanowiska ja wam nakazuję przerwać tę głodówkę. W zamian nic nie obiecujemy”.

Zbyszek Stefański, uczestnik głodówki, wpadł na pomysł, że może pozwoli wyrwać się z tego impasu zaangażowanie w negocjacje Lecha Wałęsy, znali się bowiem dobrze z pracy w Stoczni i udziału w Komisji Strajkowej. Prowadzony przez kolegów Zbyszek, wyczerpany głodem i zimnem, stanął przed bramką do domu Wałęsy (miejsce głodówki mieściło się kilkaset metrów dalej) i poprosił o rozmowę. Wałęsa nie wpuścił go do środka i stwierdził, że najwyżej może przyjąć go w swoim biurze (położonym daleko od tego miejsca, zbyt daleko, aby tam w takim stanie Zbyszek mógł dotrzeć)… Przez dłuższy czas Zbyszek stał przy płocie, nie mogąc zrozumieć takiej postawy swojego znajomego i jednocześnie przywódcy związkowego.

Kulminacją tego stanu była wypowiedź ministra Syryjczyka, który na specjalnej sesji Wojewódzkiej Rady Narodowej oświadcza, że dla rządu polskiego idea referendum jest nie do przyjęcia, gdyż jako takie jest groźne dla nowo rodzącej się demokracji w Polsce (sic!). To jest dialektyka czysto leninowska: coś, co jest istotą demokracji bezpośredniej – wyrażenie głosu przez wszystkich zainteresowanych – jest groźne dla niej samej(!), a dla władców jest zagrożeniem ich władzy. Problem jest o tyle dramatyczny, że to już był prawie 40. dzień głodówki, jeszcze kilka dni, a pojawiłyby się nieodwracalne zmiany w organizmie głodujących. Znaleźliśmy się w sytuacji patowej. Żadnych szans na referendum, a głodujący nie chcą przerwać swojego protestu, mimo świadomości, w jakim stanie się znajdują. „Jeśli nas tak depczecie, to my pokażemy wam, że mamy prawo do wyrażenia największej wolności, czyli wolności do zrezygnowania ze swojego życia na rzecz dobra innych”. Taka była skala determinacji. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że były osoby gotowe do podjęcia głodówki na miejscu tych, którzy by zmarli.

BN: To wstrząsający opis tamtych wydarzeń. Jak się skończyła głodówka?

TB: Dla mnie do dzisiaj to cud, że nie doszło tragedii. Dosłownie w ostatniej chwili pojawiły się dwie osoby z pomysłem na wyjście z tej dramatycznej sytuacji.

BN: Kto to był?

TB: Tomasz Bedyński i Paweł Starościak – prawnicy, związani ze środowiskiem prawicowym. Ich pomysł wychodził z założenia, iż można referendum połączyć z wyborami samorządowymi. Czyli ktoś, kto idzie na wybory samorządowe, podchodzi do urny, która jest obok, i tam składa głos. Ta sama komisja liczy zarówno jedne, jak i drugie głosy. I w ten sposób zakończyła się głodówka. Różne organizacje społeczne, Komitety Obywatelskie „S” itd. zaczęły się przygotowywać do referendum społecznego. Jednak na tydzień przed wyborami pojawia się szeroko rozpowszechniana informacja, że referendum jest odwołane. Prezes Państwowej Komisji Wyborczej na wniosek Elektrowni Żarnowiec ogłasza, że takie głosowanie jest niezgodne z ordynacją wyborczą.

BN: Co zrobiliście?

TB: W ciągu nocy wymyślamy referendum obywatelskie, wykorzystując odpowiednią interpretację pewnego paragrafu, zgodnie z którym wybory mogą się odbywać tylko w danym pomieszczeniu. Co oznacza, że jeśli jest jakiś budynek np. szkolny, to głosowanie może się odbyć w sąsiednim pomieszczeniu. Musieliśmy w ciągu tygodnia wydrukować olbrzymią ilość dokumentów, tak aby przygotowanie i realizacja referendum nie mogły być podważone. Np. formularze uczestników komisji referendalnej, męża zaufania, papiery sprawozdawcze, protokoły z liczenia głosów i ostatecznego zliczenia głosów, dokumenty potwierdzające, że ktoś ma prawo w ogóle występować itd. Zrobili to po nocach drukarze Solidarności, nielegalnie zresztą. Młodzież harcerska oraz z LOP-u składała tzw. pakiety referendalne. I co tu jest ważne, województwo gdańskie to było blisko 900 punktów, gdzie miały się odbywać wybory samorządowe. W ciągu tygodnia nie tylko że znaleźliśmy osoby chętne do pracy w komisjach, nie tylko stworzyliśmy „opakowanie legislacyjne”, ale też samochodami Browaru Gdańskiego te pakiety były rozwożone po różnych wioskach, i ze stacji benzynowych, ze sklepików szło to do innych wiosek. Tak że na prawie 900 punktów, gdzie odbyły wybory samorządowe, zabrakło tylko ok. 10 czy 15 komisji. A to były czasy, kiedy nie mieliśmy samochodów, telefonów, itp.

BN: Ile osób przy tym pracowało? Przecież to była gigantyczna praca organizacyjna!

TB: Tak. Nas było troje, czworo, ale uruchomiliśmy masę ludzi. To właśnie pokazuje, jaka była siła i determinacja ludzi, skoro potrafili się błyskawicznie zorganizować. Nawet gdy dochodziło do takich sytuacji, że wybory samorządowe odbywały się w budynkach, gdzie była tylko jedna izba, np. jakaś remiza, to w pobliżu takiego miejsca stał samochód (w jednym przypadku był autobus).

BN: Aha. I tam był lokal wyborczy? W autobusie?

TB: Tak, i tam było referendum, siedziała komisja. Ludzie samorzutnie rozwinęli pewnego rodzaju akcję informacyjną. Widziałem np. takie ręcznie malowane długopisem na kartce z zeszytu hasełka po kaszubsku na temat referendum. W każdym razie zdążyliśmy na czas, bo to było tak wszystko zorganizowane, że nie można było tego podważyć, zanegować. Choć było wiadomo, że to referendum jako takie nie ma mocy wiążącej, bo jest akcją obywatelską. Ale na niespotykaną do tej pory skalę, gdyż wzięło w nim udział prawie 400 tysięcy osób! W ciągu tygodnia w całym województwie, w sposób, który był nie do podważenia, jeśli chodzi o jakieś fałszerstwa czy niedbałość – blisko 400 tys. ludzi mogło wyrazić głos w wyborach, które samorzutnie zorganizowało.

BN: Co na to władze?

TB: Co robi nasza władza? Tworzy blokadę informacyjną. To jest smutny paradoks, że w momencie, gdy się tworzy tzw. Trzecia RP, gdzie mają się realizować idee wolnej niepodległej Polski, gdzie mamy prawo do wolności, akcja obywatelska oparta na podstawowych prawach obywatelskich jest całkowicie zablokowana i reszta kraju w ogóle o tym nie słyszy. Jedyne, co wyszło, to krótka, sucha informacja PAP-u, że na terenie województwa gdańskiego odbyło się referendum, 86 proc. było za, 14 proc. było przeciw itd.

BN: Aż korci, żeby powiedzieć, że to załatwiła tzw. niewidzialna ręka rynku.

TB: Krytycy mówili, że była niska frekwencja. Frekwencja była dosyć niska z prostego powodu: bo wszystkie mass media mówiły, że referendum nie będzie. Ludzie byli zdezorientowani, często już po fakcie dowiadywali się, że referendum się odbyło. Znów okazało się, że władza manipuluje informacją. I to już jest po upadku komuny. Ja pracowałem wtedy w „Gazecie Wyborczej” i w związku z tym na swoim przykładzie wiem, że jako pomysłodawca i organizator tego referendum miałem wiadomości, które dla każdego dziennikarza są bezcenne, ale i tak mój reportaż o referendum został odrzucony. O tym samym mi mówili dziennikarze, którzy z wielkim zainteresowaniem śledzili przygotowania do tego referendum przez kilka tygodni, a potem uczestniczyli w jego realizacji. I tak samo ich artykuły, reportaże zostały odrzucone przez wszystkie pisma ogólnopolskie. Tylko w prasie lokalnej pojawiały się jakieś takie krótkie informacje prasowe, że się odbyło referendum, jakieś tam zdjęcia…

BN: Władza nadal milczała i zignorowała taki przykład obywatelskiej samoorganizacji.

TB: Niestety, wzory takiego stylu rządzenia są obecne do dziś. Podobnie było z referendum w Gąskach. Mieszkańcy tej gminy również zostali zignorowani – mało tego, niedawno pani wicepremier Bieńkowska stwierdziła, że trzeba referendum znowu rozpisać, bo przy poprzednim… nie wiedzieli, co czynią!

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.