ISSN 2657-9596

Wyrywanie sobie wiosła

Rafał Czekaj
12/12/2011

Być może naprawdę nie stać nas na ochronę klimatu. Nie chodzi jednak o pieniądze. Problem leży gdzie indziej.

Na szczycie klimatycznym w Durbanie Międzynarodowa Agencja Energetyczna przedstawiła raport, w którym oszacowała, że wzrost średniej temperatury w skali globu w porównaniu z okresem sprzed rewolucji przemysłowej wyniesie do końca wieku 3,5° Celsjusza. Naukowcy od lat przestrzegają, że bezpiecznym progiem wzrostu są 2°. Jest to tzw. „tipping point” – czyli punkt, po przekroczeniu którego warunki panujące na Ziemi mogą zacząć ulegać zmianie w tempie i kierunkach nieprzewidywalnych, a nade wszystko przekraczających zdolności adaptacyjne człowieka. Stąd też podczas prezentacji raportu szefowa MAE Maria van der Hoeven wezwała do natychmiastowej walki z emisją gazów cieplarnianych. Inaczej skutki będą katastrofalne.

Niestety nie wiadomo, czy nie jest już za późno. Nawet jeśli nie, to i tak owo „natychmiast” zdaje się leżeć poza naszymi możliwościami. W chwili, gdy piszę te słowa, trwają w Durbanie negocjacje tekstu nowej konwencji wzywającej do redukcji emisji. O porozumienie będzie bardzo trudno, bowiem USA, Indie i Chiny, czyli najwięksi emitenci, nie godzą się na progi redukcyjne. To już nawet nie jest spór o wiosło toczony na dziurawej łódce – to jest wyrywanie sobie wiosła w chwili, gdy woda zalewa nam usta.

Przyjmując, że oponentów uda się przekonać, to nowe zobowiązania zostaną wprowadzone w życie w 2020 r. – czyli daleko od natychmiast. Do tego czasu zostanie przedłużony termin obowiązywania protokołu z Kioto, który miał wygasnąć w 2012 r. Pamiętajmy przy tym, że nie ratyfikowały go m.in. USA, Chin w ogóle nie obejmuje, a Indie jako gospodarka wschodząca zostały potraktowane niezwykle łagodnie. Unia Europejska, główny orędownik nowego porozumienia, tłumaczy, że z powodu kryzysu finansowego nie stać nas w tej chwili na zwiększenie kosztów wynikających z obniżenia redukcji emisji.

Obawiam się, że UE w jednym ma rację – nie stać nas. Nie chodzi jednak o aspekt ekonomiczny. Nie stać nas systemowo i mentalnie. Naszym deficytem systemowym jest kapitalizm, a mentalnym brak gotowości do wyrzeczeń.

Prawdą jest, że uprzywilejowana pozycja Indii w zapisach protokołu z Kioto wynikała z przejęcia się części Zachodu ideą zrównoważonego rozwoju. Mówiono, że nikt nie mam prawa do hamowania krajów globalnego Południa przed windowaniem konsumpcji do poziomu zachodnich społeczeństw. Tyle że już w 1972 r. było wiadomo, że ówczesny poziom krajów rozwiniętych jest nie do osiągnięcia w skali globu. Klub Rzymski w raporcie Granice wzrostu niezbicie pokazał, że na Ziemi nie ma po prostu tylu surowców.

Jeśli zatem Zachód chce poważnie traktować idee sprawiedliwości globalnej, to powinien drastycznie równać w dół. A kto jest do tego zdolny? Pomijam oczywiście nielicznych „idiotów” – niby wyjętych z powieści Dostojewskiego – którzy robią wiele, aby minimalizować własny ślad węglowy. Ich indywidualne „wiele” to jednak śmiesznie niewiele. Na większe grupy działa niekiedy argument pragmatyczny. We Francji system bonus/malus, czyli dopłat do zakupu samochodów ekologicznych i podatek od wysokolitrażowych, sprawił, że te pierwsze sprzedają się jak nigdy wcześniej. Z kolei w Danii w 2000 r. udało się wybudować farmę wiatrową 3,5 km od portu w Kopenhadze. Początkowe protesty mieszkańców, którzy bronili „widoku na zatokę”, złamały 50-procentowe udziały w zyskach elektrowni. Wydaje się, że na względny kompromis stać nas tylko tam, gdzie na widoku mamy wymierny zysk.

Ta lokalnie pragmatyczna motywacja niesie ze sobą niestety niszczące skutki globalne. Nikt nie kwestionuje dziś tezy, że dobrobyt Zachodu ufundowany został na wyzysku kolonialnych peryferii. Niewielu jednak chce wiedzieć, że utrzymanie tego dobrobytu wymaga dalszej eksploatacji. Wynika to z istoty kapitalizmu, który do własnego rozwoju zawsze potrzebuje czyjegoś upośledzenia. Transfer pracy i produkcji opłaca się tylko do krajów biednych. Zachód nie ma zatem żadnego interesu, aby wyrównać dysproporcje zamożności i tym samym konsumpcji. Tym bardziej, jeśli miałby to robić poprzez zmniejszanie własnego stanu posiadania. Tendencja nadal jest odwrotna – produkujemy, konsumujemy coraz więcej i z roku na rok rośnie nasz ślad węglowy.

Do odwrócenia tego trendu potrzeba zarówno głębokiej zmiany mentalnej jak i zupełnie nowego systemu gospodarczo-ekonomicznego. Przeciągające się dyskusje wśród decydentów na szczycie w Durbanie mówią, że zarówno pierwsze jak i drugie jest im ciągle obce. Tymczasem powstaje coraz więcej książek, które nie dyskutują już kwestii „jak przeciwdziałać” zmianom klimatu, ale „jak sobie radzić z jego skutkami”. Te natomiast mogą wszystkich niemile zaskoczyć.

Fot. Ruben de Rijcke, Wikipedia.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.