ISSN 2657-9596

Ekologia i ekonomia – nieszczęśliwe małżeństwo

Jan Chudzyński
27/01/2016

Adaptacja do zmian klimatu powoli zaczyna przysłaniać kwestię zapobiegania im. Wiążące porozumienie z paryskiego COP21 – jeśli do niego dojdzie – może okazać się mało ambitne. Nawet, jeśli zostanie zawarte znajdą się powody, żeby nie realizować części postanowień.

Ekspansja kapitalizmu i obejmowanie logiką rynkową kolejnych wycinków rzeczywistości narzuca konwencję, w której działania zostaną podjęte tylko jeśli będzie to opłacalne, czyli gdy konkurencyjność gospodarki i PKB przy tym nie ucierpią. Rządy i globalne organizacje z Bankiem Światowym na czele dostrzegają katastrofalne skutki podnoszenia się globalnych temperatur. W swym przekazie wykorzystują jednak głównie argumentację ekonomiczną. Podobne analizy zaczęły być też lansowane przez ruch klimatyczny. W świecie zafiksowanym na punkcie ekonomii pozwala to wreszcie na podjęcie debaty. Głównymi mankamentami takiego podejścia są jednak sposób uwzględniania środowiska w analizach, fetyszyzacja PKB oraz ignorowanie naturalnych i społecznych granic wzrostu gospodarczego.

Flora i fauna widziane są przez pryzmat usług ekosystemowych, jakie świadczą ludziom i gospodarkom. Ich wycena opiera się na deklarowanej przez ankietowanych ocenie lub określonemu przez ekonomistę udziałowi tych elementów w gospodarce.

Dużo powszechniejsza jest za to krytyka produktu krajowego brutto (PKB). Zbyt silne przywiązanie do tego sposobu mierzenia świata jest grzechem ekonomii i stanowi jeden z wątków poruszanych przez ruchy dążące do zmian w tej dyscyplinie (zob. Rethinking Economics, ISIPE).

Ekonomiczne opracowania dotyczące skutków zmian klimatu, w tym najsłynniejsza analiza (Raport Sterna), pokazują ich koszt. Z wyliczeń na szczęście wynika, że warto ratować planetę. Humanitarna postawa ma być stabilnym źródłem długookresowego wzrostu zarówno dla krajów bogatych, jak i tych rozwijających się.

Czasem pojawiają się też osobliwe prace. Opublikowana niedawno w „Nature” analiza stwierdza, że w skutek podniesienia się średniej temperatury spadnie produktywność pracowników, a wraz z nią światowe PKB. Jedynie w dotychczas chłodniejszych krajach (np. w Rosji) można spodziewać się poprawy warunków gospodarowania.

Ziemia jest zakładniczką dążenia do jak największego PKB, zysku i wartości dla akcjonariuszy. Amerykański gigant energetyczny ExxonMobil najprawdopodobniej był świadomy zagrożeń związanych ze zmianami klimatu już od końca lat 70. XX wieku. Ukrywał przed inwestorami informacje na temat możliwych ich konsekwencji dla branży. Co więcej, finansował działalność organizacji zaprzeczających istnieniu tego zjawiska.

Trudno podejrzewać by Exxon oraz Volkswagen, który zatajał rzeczywisty poziom emisji azotu oraz dwutlenku węgla silników swoich aut były tutaj wyjątkami.

Jak podkreślają pierwsi alarmiści (m.in. Dennis Meadows, jeden z autorów „Granic wzrostu”) oraz naukowcy posługujący się współczesnymi modelami klimatycznymi, sytuacja jest na tyle poważna, że wzrost temperatury powyżej 2°C jest już właściwie przesądzony. Przyjęcie ekonomicznej argumentacji przez część organizacji ekologicznych można traktować jako sięgnięcie po ostatnią deskę ratunku.

Wizje „zielonej gospodarki” czy „zielonego wzrostu” przynoszą jednak niezamierzone skutki, takie jak utrwalanie troski o gospodarkę i konkurencyjność jako wartości samych w sobie, wzmacnianie zjawiska utowarowienia rzeczywistości, a także pielęgnowanie konsumpcjonizmu w świecie niedostrzegającym naturalnych i społecznych granic wzrostu gospodarczego.

Ekonomiczne uzasadnienie walki ze zmianami klimatu ma sens, jednak długoterminowych rozwiązań należy szukać w szerszych strategiach zakładających zmianę kulturową i przesuwających gospodarczą wyobraźnię poza PKB. W przeciwnym razie wypełnienie przyjmowanych w bólach celów redukcyjnych może okazać się niemożliwe.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.