ISSN 2657-9596
Think Tank Feministyczny

Kobiety i klimat: czyje dobra wspólne?

Ewa Charkiewicz , Marcin Marszałek
30/12/2013

W związku z tym, że podstawą życia ludzi jest w ostateczności przyroda (powietrze, woda i ziemia oraz cała biosfera), dobra wspólne są formą relacji między ludźmi a przyrodą. Od tego, jak wykorzystujemy i dystrybuujemy zasoby naturalne, zależy reprodukcja życia codziennego jak i przyszłość naszej planety i nas wszystkich.

Tragedia dóbr wspólnych?

Globalne ocieplenie przestawiane jest jako tragedia dóbr wspólnych. Metafora ta zakorzeniła się w społecznej wyobraźni śladem artykułu Garreta Hardina z 1968 r. (po polsku w 1992 r.). Hardin opowiadał o tragedii wspólnego pastwiska, na którym pasterze, kierując się indywidualnym racjonalnym wyborem, zwiększali liczebność stada, aż pastwisko zostało wyjałowione. Hardin wywnioskował, iż tylko prywatyzacja ocali wspólne zasoby. Nie wziął pod uwagę, iż także własność prywatna (choćby korporacje wydobywcze czy przemysłowa produkcja żywności), jak i własność państwowa prowadzą do niszczenia przyrody. W argumentach Hardina dużą rolę odgrywał wzrost ludności. Był on między innymi zwolennikiem zaprzestania pomocy żywnościowej dla głodującej Afryki, aby „dać im lekcję demograficzną”.

Hardina koncepcja tragedii dóbr wspólnych była krytykowana między innymi przez niedawną noblistkę Elinor Ostrom, która prowadziła badania empiryczne skupiające się na instytucjonalnych rozwiązaniach, za pomocą których lokalne społeczności zarządzają wspólnymi zasobami. Ostrom nie odnosiła się jednak do tego, jak na lokalne dobra wspólne wpływają zewnętrzne warunki, np. programy dostosowania strukturalnego, polityka rozwojowa państwa, czy szerzej globalizacja.

Wraz ze Szczytem Ziemi, konferencją w Rio de Janeiro w 1992 r., upowszechniła się koncepcja globalnej ekologii i globalnych dóbr wspólnych, wspierana przez obraz błękitnej planety zawieszonej w przestrzeni, którą wszyscy musimy ocalić. Globalni menadżerowie dóbr wspólnych (zobacz artykuł Michaela Goldmana*) ujmowali np. lasy deszczowe w Amazonii jako dobra wspólne i zielone płuca planety. Ale stare kanadyjskie, amerykańskie i syberyjskie drzewostany, wycinane, aby zaspokoić żarłoczne młyny produkcji, konsumpcji i generacji zysków, to nie były już globalne dobra wspólne, ale własność prywatna i państwowa. Takie ujęcie globalnych dóbr wspólnych (o czym pisze Ariel Salleh) uzasadniało odebranie ich lokalnym społecznościom, dla których stanowiły one podstawę egzystencji. Kolejne koncepcje polityki klimatycznej prywatyzowały przyrodę, aby ją ocalić. Faktycznie chodziło zaś o otwieranie nowych możliwości inwestowania i ekspansji kapitału. Analogiczne procesy miały miejsce w polityce społecznej (np. finansjalizacja i oddawanie składek emerytalnych rynkom finansowym).

W tym roku książka Ostrom „Dysponowanie wspólnymi zasobami” ukazała się po polsku ze wstępem Leszka Balcerowicza. Temu wykonawcy polskiej terapii szokowej Ostrom ujęcie dóbr wspólnych przypadło do gustu, gdyż pozwala realizować koncepcje sprawnego „odchudzonego” państwa, które wycofuje się z odpowiedzialności za sferę społeczną i przyrodę, przerzucając ją na lokalne społeczności, podczas gdy jednocześnie państwo działa na korzyść kapitału i samo staje się inwestorem.

Metafora dóbr wspólnych jest wykorzystywana do mobilizacji emocji i przerzucania odpowiedzialności za klimat na jednostki i tzw. ostatecznego konsumenta lub podatnika. Natomiast inwestorzy czy firmy mają zarabiać na handlu emisjami czy przyrodzie sprywatyzowanej jako „usługi ekosystemowe” bądź dostawać dotacje bądź rabaty podatkowe za proekologiczne inwestycje. Przykładem choćby na logo COP 19 i jego uzasadnienie przez polskiego ministra ochrony środowiska, który twierdzi, że ocalenie klimatu zależy od udziału jednostek i wzywa je do oszczędzania energii.

Dobra wspólne w ujęciu feministycznym

Dobra wspólne to wszelkiego rodzaju zasoby, które pozwalają ludziom odtwarzać się jako istoty społeczne. Składają się na nie: środowisko przyrodnicze, języki, kultury, wspólne instytucje i prawa oraz infrastruktura materialna wytworzona przez ludzi. Współwłasność tych dóbr nie polega na ścisłej prawnej definicji „własności”, ale na tym, że określone zasoby stanowią podstawę egzystencji, są dziełem wspólnej pracy wielu ludzi i korzysta z nich wspólnota jako pewna całość (wieś, dzielnica, miasto, kraj, planeta). Nie są zatem po prostu „kapitałem”, ale są właśnie tym, co tworzy relacje.

W związku z tym, że podstawą życia ludzi jest w ostateczności przyroda (powietrze, woda i ziemia oraz cała biosfera), dobra wspólne są formą relacji między ludźmi a przyrodą. Od tego, jak wykorzystujemy i dystrybuujemy zasoby naturalne, zależy zatem reprodukcja życia codziennego jak i przyszłość naszej planety i nas wszystkich. Człowiek nie jest „panem” przyrody. Przyroda i ludzie wspólzależą od siebie nawzajem. Ariel Salleh pisze o „pracy metaindustrialnej”, w tym opiekuńczej i regenerującej przyrodę pracy kobiet z rodzimych społeczności, sprzyjającej „magazynowaniu” CO2 i ochronie klimatu.

Sylvia Federici czy Ana Isla uważają, iż na dobra wspólne składają się tak przyroda jak i praca reprodukcyjna. Dziś w kraju takim jak Polska praca ta zorganizowana jest wokół instytucji zdrowia, edukacji, opieki i opiera się w dużym stopniu na bezpłatnej pracy gospodarstw domowych. Praca opiekuńcza nad dziećmi, chorymi i osobami starszymi jest uwarunkowana dostępnością dóbr wspólnych. Gdy mówimy o zdrowiu jako dobru wspólnym, to mamy na myśli zdrowe jedzenie, wodę i powietrze, wiedzę medyczną oraz dostęp do przychodzi czy szpitali, przestrzeń do wypoczynku. Podobnie, trudno wyobrazić sobie dziś opiekę i wychowanie dzieci bez powszechnego dostępu do takich instytucji, jak żłobki, przedszkola i szkoły. To właśnie rola reprodukcji społecznej jest kluczowa w zrozumieniu silnego zaangażowania kobiet w obronę dóbr wspólnych, gdyż dostęp do nich (w tym do wspólnych zasobów przyrody), wyznacza możliwości dla pracy opiekuńczej, która w większości spoczywa na ich barkach.

Trzeba bronić dóbr wspólnych

Nie warto bronić polityki klimatycznej najbogatszych państw i wielkiego biznesu, które prywatyzują przyrodę. Warto natomiast bronić dóbr wspólnych w ujęciu praw człowieka i reprodukcji życia codziennego. Zanik wspólnych dóbr zawsze oznacza zanik wspólnoty.

Federici argumentuje, że niszczenie dóbr wspólnych jest charakterystyczne dla kapitalistycznych procesów akumulacji pierwotnej, w ramach których dobra są zawłaszczane poprzez ich „grodzenie” i tworzenie nadających się do handlu towarów. W procesie tym zamieniono ekosystemy na dające się zmierzyć i wycenić nieruchomości, codzienną aktywność ludzi na siłę roboczą i kapitał, a zaufanie społeczne na pieniądz i kredyt. Postępujący podział i indywidualizacja pracy dawała większą kontrolę władzy nad ludźmi, jednocześnie wytwarzając nierówności społeczne i usuwając z pola widzenia eksploatację przyrody.

Dobra wspólne to perspektywa postrzegania historii jako procesów, które wytwarzają wspólnoty ludzkie i budują relacje między nimi a przyrodą. W takiej optyce walka lokalnych społeczności przeciw zanieczyszczeniom ziemi i wody np. przez wydobycie gazu łupkowego (w Polsce w Żurawlowie, w USA w Dakocie) powinna być łączona z innymi inicjatywami, jak obrona przedszkoli, szkół czy bibliotek w małych miejscowościach, sprzeciw wobec prywatyzacji szpitali i domów opieki, wobec odbierania praw nabytych (np. do emerytury czy zasiłków opiekuńczych), walką o wolność (do tworzenia i od kontroli) internetu, obroną praw pracowniczych i lokatorskich.

* Tekst odwołuje się do artykułów z Biblioteki Online Think Tanku Feministycznego i Biblioteki Ekologia Polityczna.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.