ISSN 2657-9596

Jak feniks z popiołów

Bartłomiej Kozek
09/06/2017

Zamiast silnego i stabilnego rządzenia – brak samodzielnej większości. Zamiast wyborczego nokautu – dawno nienotowany skok poparcia. To była noc niespodzianek w Wielkiej Brytanii.

Wystarczy sięgnąć do dowolnego artykułu prasowego czy audycji sprzed miesiąca by zobaczyć, jak bardzo w tak krótkim czasie zmieniło się Zjednoczone Królestwo.

Nie taki Corbyn straszny…

Goście audycji „The Foreign Desk” z internetowej rozgłośni Monocle24 z pełnym przekonaniem mówili o tym, że wyniki są właściwie znane. Czekać ma nas zwiększona większość dla Theresy May i jej drużyny, zaś poziomy nieufności do lidera Partii Pracy, Jeremy’ego Corbyna, miały być nie do odrobienia.

Nie trzeba zresztą sięgać tak daleko w przeszłość. Jeszcze w wieczór wyborczy niektórzy komentatorzy, niedowierzający możliwości parlamentu bez samodzielnej większości Partii Konserwatywnej, na bazie przepływów elektoratów z dwóch z 650 okręgów wieszczyli już nawet nie zdobycie przez nich więcej niż 50% mandatów (możliwość, którą exit poll dopuszczał), co przekroczenie progu samodzielnej większości o 80-100 mandatów.

Torysi tymczasem samodzielną większość – zamiast umocnić – stracili. Gdyby nie ich sukcesy w Szkocji, gdzie mocno stawiająca na ponowne referendum niepodległościowe Szkocka Partia Narodowa (SNP) z 54 spadła do poziomu 35 mandatów nie byliby nawet w stanie uciułać jej we współpracy z Demokratyczną Partią Unionistyczną (DUP) z Irlandii Północnej.

Cieszącym się ze spadku znaczenia eurosceptycznej Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP, partia straciła jedyny mandat i z ponad 12% poparcia spadła do poziomu poniżej 2%) warto wspomnieć, że mająca od teraz wpływ na politykę w Westminsterze partia sprzeciwia się prawu kobiet do przerywania ciąży oraz równości małżeńskiej, nie za bardzo też przekonana jest do zmian klimatu.

Zaskoczona konkurencja

Nie taki rozwój wypadków przewidywała dla siebie i swej partii May. Wydawało się jej, że wystarczy zmienić wybory w plebiscyt między nią a Corbynem by powiększyć swój stan posiadania i nie musieć się podczas negocjacji na temat wychodzenia Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej zanadto bać tarć wewnątrz swego klubu parlamentarnego.

Okazało się, że tym razem nie będą to wybory polegające na powtarzaniu wyświechtanych sloganów.

Ani za bardzo o Brexicie, na co liczyli chociażby Liberalni Demokraci. Centrowa partia pod wodzą Tima Farrona liczyła na to, że niska popularność Corbyna oraz polaryzacja wokół tego tematu pomogą w odbudowie formacji.

Do hasła drugiego referendum dorzucili jeszcze – w nadziei na przyciągnięcie części centrolewicowego elektoratu – postulaty w rodzaju podwyższenia stawek podatku dochodowego o 1 punkt procentowy w celu zagwarantowania dodatkowych środków na ochronę zdrowia czy obietnica cofnięcia wprowadzonych w życie przez Konserwatystów cięć w sieci zabezpieczeń społecznych.

Nie były to jednak za bardzo wybory o Brexicie, a LibDemsi cieszyć się mogą z tego, że odpływ wyborców do Partii Pracy nie zapobiegł niewielkiemu powiększeniu ich reprezentacji parlamentarnej (m.in. dzięki kilku zwycięstwom nad Torysami oraz SNP). 12 mandatów to jednak – nie da się ukryć – nadal dużo mniej niż partia ta miała przed jej wejściem w niepopularną koalicję z Partią Konserwatywną. Koalicję, której ofiarą padł w czwartkową noc były wicepremier i lider partii Nick Clegg, który przegrał rywalizację z kandydatem Partii Pracy.

Come back z lewa

W takiej sytuacji poważne sukcesy mogła odnieść tylko jedna partia – Partia Pracy. Zmobilizowała ona do głosowania młodych, zainspirowanych transformacyjnym manifestem formacji, udało się jej również odzyskać część elektoratu z rąk UKIP. Uzyskała największy od dziesięcioleci skok poparcia, zdobywając aż 40% głosów – dużo więcej niż okolice 25%, wokół których krążyła na początku kampanii.

Na taki obrót spraw nie byli chyba gotowi niedawni wewnątrzpartyjni spiskowcy, liczący raczej na utratę niż zyskanie miejsc w Izbie Gmin i stworzenie atmosfery do budowy nowej, centrowej formacji bliskiej krążącemu jeszcze czasem w Labour widmu blairyzmu.

Niemałą przyjemność sprawiały wywiady z oponentami Corbyna, takimi jak wicelider partii Tom Watson (zdj.), wijących się od pytań dziennikarzy dotyczących ich niechęci do lidera i zachwalających nagle bliskie mu postulaty, takie jak nacjonalizacja kolei czy firm energetycznych.

O tym, jak daleko „globalna Północ” odeszła od ekonomicznego konsensusu po II wojnie światowej – i jak bardzo, mimo kryzysu finansowego roku 2008, pozostaje od niego daleka – może świadczyć fakt, że program Partii Pracy brytyjscy komentatorzy nierzadko określają jako „radykalnie socjaldemokratyczny”.

„Radykalne” okazują się dziś zatem postulaty, takie jak bezpłatne studia wyższe, wyższe stawki podatkowe dla najbogatszych, inwestycje w usługi publiczne, a nawet, jak się zdaje… niechęć do pochopnego wystrzeliwania pocisków z głowicami jądrowymi.

W efekcie okazało się, że zamiast spaść poniżej 200 mandatów w Izbie Gmin Labour zdobyła ich ponad 260. Wzrostu tego nie powstrzymały nawet zamachy terrorystyczne w Manchesterze i Londynie, które zdawać by się mogły sprzyjać powinny Torysom jako formacji bardziej kojarzącej się z kwestiami „prawa i porządku”. Być może mieliby większe szanse, gdyby za ich rządów cięcia budżetowe nie skutkowały m.in. zmniejszeniem ilości policjantów.

Pojawiające się w trakcie kampanii tego typu argumenty pokazały, że dość nieoczekiwanie wybory toczyły się wokół kwestii nierówności społecznych i skutków lat cięć wydatków publicznych. Cięć, które nie tylko pogorszyły sytuację społeczną, ale nie spełniły nawet konserwatywnego celu zrównoważenia budżetu, odsuwanego coraz bardziej w przyszłość.

Ściśnięta zieleń

Kampania zakończyła się największą od lat polaryzacją polityczną między Partią Konserwatywną a Partią Pracy. Dawno już nie zdobyły łącznie ponad 80% głosów. W tej sytuacji nie zostało wiele przestrzeni dla innych formacji, takich jak Partia Zielonych Anglii i Walii. Mimo sporego wysiłku organizacyjnego nie zdobyli oni drugiego mandatu (w okręgu Bristol West Molly Scott Cato zajęła trzecie miejsce), a ich udział w ogóle głosów spadł poniżej 2%.

Współprzewodnicząca partii, Caroline Lucas, zwracała w trakcie kampanii uwagę na praktyczną nieobecność tematyki ochrony środowiska w dyskusjach politycznych. Drugi lider ugrupowania, Jonathan Bartley, w powyborczych komentarzach podkreślał wady jednomandatowych okręgów wyborczych, wykrzywiających wyniki.

Wokół tematu konieczności reformy ordynacji wyborczej, przeciwstawieniu się „twardemu Brexitowi” oraz polityce cięć powstać miał „sojusz progresywny”. Kandydaci partii na lewo od centrum mieli w kluczowych okręgach skupić się wokół jednej osoby, mającej największe szanse na pokonanie Torysów i pozbawienie ich większości parlamentarnej.

Sojusz jednak nie za bardzo się wykluł i skończył się przede wszystkim wycofaniem się Zielonych ze startu w części okręgów.

Choć niewykluczone, że nawet tak skromny jego zakres pomógł Partii Pracy czy Liberalnym Demokratom w odbiciu części miejsc to jego efektem ubocznym było rozmycie politycznego przekazu wyborczego partii.

Przejęcie sporej części postulatów Zielonych (np. nacjonalizacji kolei, wyższych podatków dla najbogatszych) przez skręcającą w lewo Partię Pracy zdecydowanie im nie pomagało. Śmielsze postulaty, takie jak czterodniowy tydzień pracy czy pilotaż dochodu podstawowego nie za bardzo jak miały się przebić. Inne, takie jak rezygnacja z systemu odstraszania nuklearnego Trident i przeznaczenie oszczędności na usługi publiczne – mimo iż z reguły popularne w elektoracie – nie odwróciły przepływu elektoratu do partii Corbyna.

Niepewna przyszłość

Jakie wyzwania stoją przed partiami progresywnymi w tej kadencji Izby Gmin – zakładając przez chwilę, że chwiejny alians Torysów z DUP nie skończy się przedterminowymi wyborami?

Wydaje się, że jednym z nich będzie nauczenie się współpracy ze sobą. Po traumatycznym dla Liberalnych Demokratów doświadczeniu rządów koalicyjnych mało kto garnie się do podobnych aliansów, a system większościowy nadal skłania sporą część Partii Pracy do wiary w to, że mogą jeszcze zdobyć samodzielną większość bez oglądania się na mniejsze formacje.

Przede wszystkim jednak szanse na to, że Corbyn zostanie z nami na dłużej – i że będzie szefował partii mającej szansę na powrót do władzy – znacząco wzrosły.

Ciekawie będzie obserwować, czy będzie to skutkowało przesunięciem się na lewo całej sceny politycznej (np. odejścia od pomysłów na część cięć przez Torysów), czy może rosnąca próbą „specjalizacji” mniejszych formacji (np. Liberalnych Demokratów w kwestiach praw człowieka, a Zielonych – na ekologii).

Wszystko to dziać się będzie w kontekście brexitowych negocjacji. Wchodząc w sojusz z DUP Konserwatyści skłaniać się będą do twardszego wyjścia z Unii Europejskiej. Niewielka przewaga będzie mogła z kolei oznaczać próby kompromisów przynajmniej z częścią opozycji – tyle że próby takie mogą potęgować napięcia w osłabionej partii rządzącej.

Nie da się ukryć, że Theresa May nie może mówić o wzmocnieniu swej pozycji w negocjacjach z Brukselą.

Zdj. Rwendland na licencji CC BY-SA 4.0

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.