ISSN 2657-9596

Budowa nowej Europy

Bartłomiej Kozek
06/07/2018

Przygotowana przez lewicę lista grzechów Unii Europejskiej jest całkiem długa. Czy Bruksela zasłuży na rozgrzeszenie?

Decyzja o wyjściu Wielkiej Brytanii z UE przyczyniła się do wzrostu ciepłych uczuć wobec Unii w jej pozostałych państwach członkowskich.

Nie ma dnia gdy nie okazuje się, że rezygnacja z aktywnego współkształtowania rzeczywistości w Brukseli generuje niemało bólu głowy – od oczekiwanej utraty korzyści ze zniesienia opłat roamingowych aż po obaw przed niedoborami żywności i leków na półkach sklepowych wkrótce po formalnym zerwaniu więzi między Londynem a kontynentem w marcu przyszłego roku.

Wstrząsy wtórne

Entuzjaści projektu europejskiego i wartości, które mają go symbolizować nie mogą jednak spać spokojnie. Czujność obniżyła im się zapewne po wyborczych porażkach Geerta Wildersa oraz Marine Le Pen. Nieszczególnie podniosła się po zawarciu w Austrii koalicji idących na prawo chadeków z od dawna antyimigrancką i eurosceptyczną Wolnościową Partią Austrii.

Powyborczy sojusz Ruchu 5 Gwiazd i Ligi (niegdyś Północnej) przypomniał im jednak, że fala prawicowego populizmu wcale jeszcze nie opadła. Jej konsekwencje – w wypadku wymknięcia się sytuacji ekonomicznej we Włoszech spod kontroli w wypadku niekontrolowanego wzrostu zadłużenia w wyniku jednoczesnego obniżania podatków i zwiększania wydatków publicznych – w skrajnym wypadku mogą wysadzić strefę euro w powietrze.

Strefa ta być może (jeśli ziści się plan Emmanuela Macrona) doczeka się wkrótce swojego własnego budżetu. Póki co, ze względu na daleko posunięty sceptycyzm kanclerz Angeli Merkel, nie będzie on szczególnie wielki, ale coraz wyraźniej widoczna jest chęć przekroczenia przez rządy części państw członkowskich kolejnego, symbolicznego Rubikonu na drodze do „Europy wielu prędkości”, która coraz silniej miałaby integrować się wokół państw ze wspólną walutą.

Czyja waluta, czyj budżet?

Po raz kolejny oznacza to, że do rachunków ekonomicznych, związanych z ewentualnym przyjmowaniem bądź nie euro w Polsce dochodzą aspekty polityczne. Po wyjściu Zjednoczonego Królestwa z UE pozycja przetargowa krajów poza strefą wspólnej waluty gwałtownie osłabnie – tym bardziej, że kraje południowo-wschodniej Europy jasno deklarują chęć jego przyjęcia.

Zostawia to coraz mniej miejsca na dyskusje o tym, czy przyjmowanie w tym momencie euro przez Polskę (na co przy obecnych rządach się nie zanosi) będzie korzystne ekonomicznie i czy europejski pieniądz jest bardziej odporny na wstrząsy i kryzysy gospodarcze niż ostatnim razem.

Projekt nowych wieloletnich ram finansowych Unii na okres 2021-2027 nie do końca może przekonywać osoby, oczekujące lepszej koordynacji wspólnych działań i sprawnego wsparcia dla wyrównywania szans rozwojowych i poziomu życia w poszczególnych regionach Europy.

Nie pomaga w tym wyrwa, jaką pozostawia w nim Brexit, wymuszający cięcia m. in. w poziomie dostępnych w najbliższych latach funduszy strukturalnych. Wzrost udziału unijnego budżetu do unijnego PNB, więcej środków na innowacyjność czy młodzieżowy program Erasmus+ to z kolei druga, lepsza strona tego europejskiego medalu.

Coraz bardziej widać jednak, że dokładanie kolejnych plastrów nie sprawia, że goją się nabrzmiałe przez lata kryzysu rany. Dla niektórych zdają się one potwierdzać tezę o europejskim projekcie jako czymś od swego zarania (neo)liberalnym, stojącym w kontrze do realnego potencjału tworzenia bardziej sprawiedliwych społeczeństw, możliwego ich zdaniem do zrealizowania na poziomie narodowego państwa dobrobytu.

Krytyka z lewa

Z tego typu poglądami możemy zetknąć się na kartach zbioru tekstów „Koniec Europy jaką znamy” pod redakcją Przemysława Wielgosza. Warto do niego zerknąć na nowo po paru latach od ich wydania przed ostatnimi wyborami do Parlamentu Europejskiego. Warto również uważnie przeczytać go pod kątem pesymistycznych prognoz co do przyszłości kontynentu, by porównać je z sytuacją na rok przed kolejnym głosowaniem do PE.

Okazuje się wówczas, że strefa euro – przy wszystkich opisanych wcześniej zastrzeżeniach oraz przy ogromnych kosztach społecznych – przetrwała. Co więcej, wedle danych Eurostatu poziom bezrobocia jest w niej obecnie najniższy od czasu wybuchu globalnego kryzysu w roku 2008. Zauważalny jest również wzrost gospodarczy, dzięki czemu, co może wydać się zaskakujące, sytuacja gospodarcza kontynentu wydawać się dziś może lepsza niż ta polityczna.

Z drugiej strony nie da się ukryć, że podstawowa (zawarta m.in. w tekście Costasa Lapavitsasa) diagnoza bolączek eurozony w kontekście problemów krajów południa Europy pozostaje trafna. Wspólna waluta uniemożliwiała bronienie swej konkurencyjnej pozycji na globalnym rynku za pośrednictwem dewaluacji, zapewniła też dostęp nisko oprocentowanych kredytów, tworzących podwaliny baniek spekulacyjnych w sektorach takich jak budownictwo.

Problem w tym, że w wydanym w ramach Biblioteki Le Monde Diplomatique zbiorze nie znajdziemy zbyt wiele wskazówek co do pozytywnych rozwiązań opisywanych w nim problemów z Unią. Dużo tu za to dowodzenia, że wizja Europy socjalnej jest praktycznie niemożliwa do zrealizowania. Pomija on również konteksty, w których poziom europejski siłą rzeczy wydaje się bardziej adekwatny niż szczebel narodowy (jak chociażby zmiany klimatu).

Momentami zaczyna zresztą dryfować w dość niepokojące kierunki. W tekście Bernarda Cassena „Unia przeciwko Europejczykom” w charakterze dobrego bohatera występują na przykład korzystający ze zdobyczy Rewolucji Francuskiej… myśliwi z rejonu Loary Atlantyckiej, ujarzmieni przez ograniczające okresy odstrzału ptactwa regulacje sieci Natura 2000.

Nowy duch integracji

Po drugiej stronie barykady zdaje się sytuować niemiecka politolożka Ulrike Guerot. W „Europejskiej wojnie domowej” skupia się na konflikcie, który rozrywać ma obecnie nasz kontynent. Konflikt ten jej zdaniem dużo więcej niż z osią lewica-prawica ma mieć wspólnego z podziałem na wielkomiejskich kosmopolitów i tradycyjne obszary wiejskie.

Ze swadą dowodzi ona, że wbrew obiegowym opiniom nie musimy podejmować wysiłków na rzecz budowy europejskiej sfery publicznej – jej zdaniem mamy z nią bowiem do czynienia już dziś, kiedy to konflikty w poszczególnych państwach członkowskich pozostają w dużej mierze podobne, ogniskując się na kwestiach związanych z polityką migracyjną oraz kulturą i światopoglądem.

Przekonuje również, że problemem we wspólnym dialogu o Europie nie są również bariery językowe, podając za przykład Indie – największą demokrację świata, w której obowiązywać ma 29 języków urzędowych.

Odpowiedź na bolączki kontynentu brzmi radykalnie – obywatelska konstytuanta miałaby przyjąć zasadę „jeden wyborca – jeden głos”, państwa narodowe zastąpić by miała Rzeczpospolita Europejska. Podatek od transakcji finansowych sfinansować by miał europejski dochód podstawowy, wprowadzone by również zostało powszechne ubezpieczenie od bezrobocia. Wszystko to w nowym super-państwie, w którym znacząco zwiększyłaby się rola regionów.

Od wściekłości do nadziei

Autorka „Europejskiej wojny domowej” miewa jednak słabsze momenty. Do jednego worka wrzuca prawicowy populizm oraz nowy, lewicowy anty-elitaryzm – tak jakby hiszpańskie Podemos i niemiecka AfD miały takie samo podejście do projektu europejskiego i w równym stopniu przyczyniały się do prucia kontynentu.

Widząc przestrzeń dla nowych rozwiązań instytucjonalnych i finansowych dla strefy euro dopuszcza z kolei powstawanie „Europy wielu prędkości”, z której trudno jednak będzie stworzyć później spójną federację.

Stawiając na ostrzu noża kwestie odejścia od państwa narodowego nie dopuszcza wizji bardziej harmonijnego współistnienia tego i europejskiego szczebla władzy, np. dzięki odejściu od reprezentacji narodowych interesów w Radzie Europejskiej na rzecz drugiej izby, złożonej z przedstawicieli parlamentów narodowych (dzielonych wedle proporcji, jakie poszczególne partie w nich zajmują).

Guerot potrafi zatem jednocześnie inspirować i irytować. Nie sposób odmówić jej umiejętności czytelnej argumentacji – nawet jeśli trudno się z nią czasem zgodzić.

Nie twierdzi, że obecny model integracji jest najlepszym z możliwych, nie wierzy jednak w popularną choćby w części francuskiej radykalnej lewicy (co widać w „Końcu Europy jaką znamy”) tezę o projekcie europejskim jako czymś z natury antyspołecznym, nakierowanym na uwalnianie rynków zamiast na budowanie podstaw kontynentalnej solidarności.

Docenić również warto jej optymizm. Przypomina ona, że w wypadku pojawienia się politycznej woli zmiany potrafią zachodzić bardzo szybko, tak jak w wypadku trwającego 8 lat (1994-2002) procesu wprowadzania euro. Odnotowuje, że brzmiące dziś radykalnie pomysły „Europy regionów” jeszcze w latach 90. XX wieku były elementem politycznej wizji jak bodaj największego symbolu europejskiego głównego nurtu, a więc niemieckiej CDU.

Nawet jeśli ma się inne recepty na przyszłość Europy to ten optymizm, pozostający w silnym kontraście choćby do niedawnego konfliktu między CDU a CSU o politykę migracyjną czy o spór wokół reform sądownictwa na osi Bruksela-Warszawa przyda się w dzisiejszych czasach szczególnie mocno.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.