ISSN 2657-9596

Bańki będą pękały

Philippe Lamberts
16/12/2015

Philippe Lamberts od lat działa na rzecz bardziej ludzkich, uczciwszych regulacji finansowych w Parlamencie Europejskim.

Lamberts opowiada Zielonemu Magazynowi Europejskiemu o dotychczasowych postępach i widokach na przyszłość. Niestety, ekonomiczna ortodoksja nadal trzyma się mocno na naszym kontynencie.

Zielony Magazyn Europejski: Uważasz, że europejscy decydenci zrobili dostatecznie dużo, by ochronić nas przed powtórką z kryzysu?

Philippe Lamberts: Nie. Pożar w postaci kryzysu finansowego ugasiliśmy tsunami płynności finansowej. Stało się tak zarówno w USA, Wielkiej Brytanii jak i w Europie. Kiedy sprawiasz, że pieniądze stają się tanie nie powinieneś się dziwić, że będą kiepsko zużywane. Zamiast trafiać do realnej gospodarki napędzają różnego rodzaju bańki. A bańki – jak wiemy – będą pękały.

W naszym obecnym systemie zawarta jest jego niestabilność. Nie odważyliśmy podjąć działań, które byłyby w stanie w realny sposób zabezpieczyć stabilność system finansowego. Instytucje pozostają zbyt słabe, a poszczególne elementy systemu – tak ze sobą powiązane, że problemy w jednym sektorze grożą całej gospodarce. Uważam, że sytuacja nadal pozostaje dość napięta.

Póki stopy procentowe pozostają w okolicach zera nikt tego nie zauważy, ale gdy zaczną rosnąć mogą nas czekać turbulencje – podobnie jak groziły nam, gdy pojawiło się ryzyko wyjścia Grecji ze strefy euro. Nie jesteśmy jeszcze bezpieczni. Decydentom nie udało się zrobić dostatecznie dużo, by zabezpieczyć nas przed taką sytuacją.

Inną kwestią jest unia walutowa. Tutaj politycy nadal zdają się mieć problem ze zrozumieniem fundamentalnej zasady – nie ma o niej mowy bez transferów finansowych od jej bogatszych do biedniejszych części składowych. Popatrzcie na Niemcy – kraj, który od dawna połączony był wspólną walutą i gdzie dziś 3 regiony wkładają do wspólnego worka więcej środków, niż z niego wyjmują, a kolejne 13 otrzymuje więcej, niż do niego dokłada.

Tak wyglądają transfery w Niemczech. Podobnie jest w Belgii. Tymczasem na szczeblu unijnym zachowujemy się tak, jakby nie miały one sensu. Nie ma unii walutowej bez tego typu przepływów środków.

Potrzebujemy narzędzi do budowania stabilności ekonomicznej. Mogą to być narzędzia fiskalne (unijny budżet finansowany ze wspólnotowego opodatkowania) lub wspólna sieć zabezpieczeń społecznych.

Stojący u steru w Europie nadal udają, że tak nie jest i przez to unikają udzielenia odpowiedzi na wewnętrzną sprzeczność, zawartą w unii walutowej, która nie jest unią podatkową, społeczną i demokratyczną. Transfery, o których mówię, nie są przecież możliwe bez demokratycznej kontroli.

Politycy unikają poszukiwania odpowiedzi na to wyzwanie bo myślą, że nie interesuje ona ich elektoratu. W pewnym momencie będziemy jednak musieli stwierdzić, czy chcemy być w takiej unii, czy może niekoniecznie.

Możemy więc albo uczynić krok w tył i wrócić do walut narodowych i narodowych demokracji, albo pozostać przy unii walutowej i przesuwać się w stronę systemu federacyjnego. Trzymanie się status quo zabije Europę. Przyjmowanie ogólnych reguł nie utrzyma jej w całości.

Trzecią klęską europejskiej klasy politycznej jest jej niezdolność do uznania, że już same fundamenty jej myślenia, które kierowały Zjednoczonym Królestwem od lat 80. XX wieku, a resztą Europy od l. 90., pozostają anachroniczne.

Zestaw działań, obejmujący deregulację, założenie o państwie nieefektywnie (w przeciwieństwie do wolnego rynku) alokującym zasoby, związane z tym przekonaniem kurczenie roli instytucji publicznych, zmniejszanie udziału płac w wartości dodanej, a tym samym zachwianie równowagi między pracą a kapitałem, ścinanie zarobków oraz sieci zabezpieczeń społecznych…

To ten zestaw wdrażany był w Europie w ostatnich latach. Nie dokonano w nim większych zmian – i to pomimo faktu, że napędził on kryzys finansowy.

Uznanie tego zestawu działań za anachroniczny jest niezbędnym, koniecznym do zmian minimum – tyle że nie miało ono miejsca. Zamiast tego obserwujemy wzrost nierówności. Sprawiamy, że bogaci stają się jeszcze bogatsi. Nie oznacza to jednak, że na tym procesie korzystają wszyscy. Wręcz przeciwnie…

ZME: W jednym z niedawnych wywiadów zasugerowałeś, że sektor finansowy nadal ustala reguły gry…

PL: W dużej mierze tak właśnie jest. Niedawno głosowaliśmy nad ostatnią częścią planu regulacji tego sektora, w której znalazły się postulaty dotyczące reformy jego struktury. Opierały się one na bardzo prostym założeniu o chęci oddzielenia bankowości detalicznej od inwestycyjnej.

Zostały one rozwodnione już na poziomie Komisji Europejskiej – rozdział nie był obowiązkowy i miał zostać zasugerowany jedynie wąskiej grupie banków. Nawet taki zapis był jednak niedopuszczalny dla sektora. Prawie udało mu się postawić na swoim, kiedy poseł-sprawozdawca wybił zęby planowanym regulacjom. Ostatecznie jednak dla tak osłabionych przepisów zabrakło większości europarlamentarnej.

Wielkie banki nie chcą jednak zmian w tym kierunku i przez większość czasu wygrywają. Widać to chociażby w wypadku francuskich socjalistów, którzy walczą o swoich „narodowych czempionów” wierząc, że to co dobre dla BNP Paribas będzie dobre dla ich kraju. Kiedy jednym głosem mówi francuski prezydent (który w czasie kampanii wyborczej twierdził, że jest nieprzyjacielem sektora finansowego), bankierzy oraz związkowcy widać gołym okiem, kto tu pociąga za sznurki.

ZME: Regulatorzy rynku zawiedli przed kryzysem roku 2008. Skąd zatem założenie, że będą działać skuteczniej od sił rynkowych?

PL: Ich klapa wynika z ich własnych decyzji. Uwierzyli bankom w ich zdolność do samoregulacji.
Mam nadzieję że nie ma już wątpliwości, że rynki nie regulują się same. Oczywiście nie oznacza to, że rządy wiedza wszystko najlepiej – stąd nasze nawoływania do tego, by regulacje były prostsze. Im bardziej są one złożone, tym trudniej je wyegzekwować.

Aby zrównoważyć fakt powiązania regulatorów z bankami chcieliśmy, by 130 dużych instytucji tego sektora w strefie euro było nadzorowanych przez Europejski Bank Centralny. Mówimy w ten sposób, że przekazujemy sprawy w ręce policji federalnej zakładając, że trudniej ją będzie kupić niż tą lokalną. Jak długo jednak uda się utrzymywać ten dystans?

Właśnie dlatego nie powinno się zostawiać za dużego pola do popisu samym regulatorom – mogą bowiem wpaść w sidła tych, których mieli kontrolować.

ZME: Wielu z nich pracowało zresztą niegdyś w sektorze bankowym. Czy nie jest im ciężko przeciąć dotychczasowe więzi?

PL: Zgadza się. Właśnie dlatego potrzeba nam zapisania w prawie najważniejszych kwestii – jasnego określenia, co jest dozwolone, a co nie. Nadal sądzę, że prawo finansowe jest zbyt złożone. Musi być zrozumiałe – inaczej nie ma szans na to, że zostanie prawidłowo wdrożone. Będzie za to interpretowane na sposoby, na które interpretowane być nie powinno.

ZME: Jak oceniasz pracę Zielonych w Parlamencie Europejskim w czasie kryzysu?

PL: W minionej kadencji (2009-2014) udało nam się moim zdaniem zdobyć wiarygodność w kwestiach ekonomicznych oraz finansowych. Wiemy o czym mówimy, pracujemy ciężko i jesteśmy skłonni do kompromisów kiedy jest to konieczne. To kapitał, który udało się nam wówczas zbudować.

Czy jest on dziś coś wart? W obecnej kadencji granica między rządzącą większością a opozycją jest znacznie bardziej wyraźna – w dużej mierze dzięki partiom eurosceptycznym, które zmobilizowały do współpracy chadeków i socjalistów wraz z liberałami oraz – do pewnego stopnia – konserwatystami.

Obserwujemy utwardzanie się tego bloku – bloku, którego nie jesteśmy częścią.

Oznacza to, że dziś nie możemy używać tych wpływów, które udało się nam zbudować do tej pory. Nie chcą się już liczyć z naszym zdaniem.

Niedawno głosowaliśmy na przykład nad zmianą zapisów tak zwanego „sześciopaku” oraz „dwupaku” ekonomicznego. W trakcie negocjacji szło nam całkiem nieźle, ale później każda, zaproponowana przez nas poprawka była pryncypialnie odrzucana przez sprawozdawcę Europejskiej Partii Ludowej. Dla EPL cokolwiek, co wychodzi z naszej strony jest z zasady bez sensu. Nie zostawiają miejsca na żadną dyskusję.

Musimy przemyśleć, jak taka sytuacja wpływać będzie na nasze działania, jako że nie mamy co liczyć tym razem na tyle sukcesów, ile udało się nam osiągnąć w poprzedniej kadencji.

Trudno uznać ostatnie wybory za szczególnie udane. Jesteśmy nieco mniejszą frakcją niż poprzednio. Spadliśmy z czwartej na szóstą pozycję pod względem wielkości, a z powodu „wielkiej koalicji” nasz wpływ na sytuację w Europarlamencie uległ zmniejszeniu. Prowadzi to nas do wniosku, że ponad działania stricte legislacyjne postawić powinniśmy na komunikację zewnętrzną.

Rzecz jasna musimy pamiętać o obu tych kwestiach – nie będziemy wiarygodni, jeśli nie będziemy pracować w parlamencie. Musimy jednak wypracować nową równowagę, która tu i teraz oznacza poświęcanie większej energii na kampanie społeczne oraz dialog społeczny, budujący naszą wiarygodność i pozwalający wierzyć w to, że w roku 2019 Zieloni ulegną wzmocnieniu. Ostatnim razem równowaga ta opierała się bardziej na pracy parlamentarnej.

ZME: Czy radykalna lewica może być sojuszniczką Zielonych? W zeszłym roku twierdziłeś, że zgadzają się ze znaczną częścią analizy ekopolitycznej, ale jej członkowie nie biorą udziału w walce o poprawianie unijnej legislacji. Czy coś w tej materii zmieniło pojawienie się graczy takich jak Syriza czy Podemos?

PL: To zależy. To potencjalni sojusznicy, ale jest między nami sporo różnic. Niektórzy Zieloni uważają, że powinniśmy powielać działania Syrizy czy Podemos. Postawiłbym sprawę inaczej.

Tak w Grecji, jak i w Hiszpanii mogliśmy obserwować ogromną porażkę tradycyjnych partii politycznych – chadeków i socjaldemokratów. Bardzo żałuję, że to nie Zieloni byli w stanie skorzystać na tym fakcie i stać się formacją, która odpowiada w tych krajach na frustracje obywateli. W Hiszpanii robią to Ciudadanos i Podemos. W Grecji – Syriza. Nie my. To nasza porażka.

Czy w celu osiągnięcia sukcesu mamy powielać to, co już robią Syriza czy Podemos? Byłbym ostrożny. To prawda, że radykalna lewica wzięła się do roboty w Parlamencie Europejskim, ale to nie z tych partii wywodzą się osoby najciężej pracujące nad kwestiami ekonomicznymi i finansowymi. Fabio De Masi reprezentuje Die Linke, a Marisa Matias – portugalski Blok Lewicy. Syriza i Podemos są tu po to, by dawać głos oburzonym, a nie by zmieniać prawo.

Radykalna lewica jest dla nas zarówno wyzwaniem, jak i źródłem doświadczeń.

To, co odróżnia Zielonych, to łączenie radykalizmu i realizmu. Chcemy istotnej transformacji społecznej, ale nie domagamy się, by nastąpiła natychmiast. Wiemy, że następować ona będzie krok po kroku, musimy zatem pokazać, że wiemy, w jakim kierunku ona zmierza.

Rozumieniu zmiany musi towarzyszyć pamięć o tym, że nie ma czegoś takiego, jak oświecona awangarda czy partia, która mówi ludziom, co mają robić. Być może udaje się nam lepiej niż innym zarysować wyzwania, przed jakimi stoimy, dajemy też wskazówki, inspirujące siły na rzecz innowacji i zmian. Zamiast oświeconą awangardą powinniśmy się czuć położnymi, ułatwiającymi znalezienie dróg zmian. Musimy je stymulować, a nie bawić się w nauczycieli.

Między ekopolityką a radykalną lewicą są też różnice w postrzeganiu relacji między państwem a rynkiem. Lewica instynktownie uważa, że rozwiązywanie problemów należy przerzucić na państwo. Popatrzmy na sektor finansowy. Tu postulatem bywa jego nacjonalizacja, tak jak Mitterand zrobił we Francji w roku 1981.

My mówimy, że jeśli chcemy jego większej stabilności, potrzeba nam większej różnorodności w jego obrębie. Potrzeba nam banków notowanych na giełdzie, banków publicznych, spółdzielczych – i wielu innych. Nie uważamy, że istnieje jakieś uniwersalne panaceum w postaci nacjonalizacji całego sektora. Nie mamy problemu z dobrze uregulowanymi rynkami, w przeciwieństwie do lewicowej grupy GUE/NGL (Europejskiej Zjednoczonej Lewicy – Nordyckiej Zielonej Lewicy).

Jest jeszcze trzecia różnica – być może dotyczy ona całej radykalnej lewicy, ale już Syrizy i Podemos na pewno. Mowa o olbrzymim wyzwaniu ekologicznym, którego zdają się nie dostrzegać. No dobrze – twierdzą, że jest ważne, ale najpierw musimy skupić się na wzroście gospodarczym i redystrybucji, a dopiero potem myśleć o walce ze zmianami klimatu czy z problemem kurczących się zasobów.

My uważamy, że nierówności oraz kryzys ekologiczny do dwa, powiązane ze sobą zagrożenia, które mogą nam eksplodować prosto w twarz.

Wspomniane różnice nie powinny jednak oznaczać rezygnację z budowania sojuszy w kwestiach takich jak sprawiedliwe podatki czy wyjście Grecji z trapiącego ją kryzysu. Nie brak bitew, w których będziemy sojusznikami – pamiętajmy jednak, że nasze dwie frakcje mają łącznie nieco ponad 100 mandatów w Europarlamencie. Nawet jeśli dodamy tu włoski Ruch Pięciu Gwiazd zatrzymujemy się na poziomie 119 posłów.

Daleko takiej grupie do większości. Musimy patrzeć się szerzej i budować sojusze na rzecz alternatyw dla ekonomicznej ortodoksji, która zabija Europę.

Artykuł „Bubbles Are Meant To Burst – Interview With Philippe Lamberts” ukazał się w trzecim, drukowanym wydaniu Zielonego Magazynu Europejskiego. Tłum. Bartłomiej Kozek.

Zdj. Strona internetowa Philippe’a Lambertsa

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.